Allen Louise - Ucieczka lady Curtis, e-booki
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
//-->Louise AllenUcieczka lady CurtisTłumaczenie:Bożena Kucharuk@kasiulROZDZIAŁ PIERWSZYLondyn, 3 czerwca 1814Zegar na kominku wybił czwartą. Rhys nie widział sensu, by kłaść się spać. Byłporządnie wstawiony, nie na tyle jednak, aby nie zastanawiać się, co kazało mu wy-myślić ten szalony plan. Co gorsza, zrealizował go z tak bezlitosną skutecznością,że próby wycofania się wprowadziłyby chaos w życie jego wszystkich pracowników,doradców finansowych, zarządców posiadłości i w koneksje towarzyskie. Zacząłbyuchodzić za szaleńca, kogoś, kto nie wie, co czyni.–…bonie wiem – Rhys Denham poinformował rudego kocura o postrzępionychuszach, siedzącego na dywaniku przed kominkiem i przyglądającego mu się z pogar-dą właściwą jedynie kotom oraz księżnym wdowom.– Naprawdę nie wiem, co czynię.Obecność kuchennego myszołapa na pokojach, a co dopiero w gabinecie trzecie-go earla Palgrave, nie mieściła się w głowie. W domu jednak trwały gorączkoweprzygotowania do rychłego wyjazdu gospodarza na kontynent i nikt nie zauważyłotwartych drzwi na schody dla służby.– Z początku plan wydawał mi się dobry – mamrotał Rhys. Brandy połyskiwaław świetle świec. Dolał trochę do kieliszka, a po chwili go odstawił. – Jestem pijany.Od lat nie byłem tak okropnie pijany. – Wiedział, że alkohol nigdy nie pomoże mu za-pomnieć o katastrofie, jaką był dzień jego ślubu, nie przywróci wiary w przyjaźń anizłudzeń na temat romantycznej miłości.Kot przeniósł uwagę na talerz z resztkami wołowiny na zimno, sera i chleba, sto-jący obok karafek.– Nie oblizuj tak wąsów. – Rhys sięgnął po jedzenie. – Potrzebuję tego bardziej niżty. Za trzy godziny muszę być w miarę trzeźwy. – Wydawało się to jednak małoprawdopodobne.– Musisz przyznać, że zasługuję na urlop. Posiadłość ma się dobrze, finanse jesz-cze lepiej, jestem śmiertelnie znudzony Londynem, a Bonaparte od miesiąca prze-bywa bezpiecznie na Elbie – tłumaczył kotu z ustami pełnymi mięsiwa. – Myślisz, żejestem ciut za stary na wielką wyprawę? Nie zgodzę się z tobą. W wieku dwudzie-stu ośmiu lat potrafię bardziej wszystko docenić.Kot spojrzał na niego obojętnie, uniósł tylną łapę i przystąpił do zabiegów higienyintymnej.– Przestań. Dżentelmen nie myje sobie jaj w gabinecie. – Rzucił kocurowi skra-wek tłuszczu, który ten złapał w locie. – Wyjazd na cały rok? Co ja sobie myślałem?Ucieczka…Mógł, oczywiście, wrócić w każdej chwili, a służba spełniłaby jego polecenie.Z pewnością tak zrobi w razie kryzysu. Jednak odwoływanie planów pod wpływemimpulsu było w jego mniemaniu nieodpowiedzialnością, a Rhys Denham nie znosił lu-dzi, którzy zawodzą innych.– Zamierzam zrealizować ten plan – oświadczył. – Dobrze mi zrobi zmiana, a po-tem znajdę sobie ładną, skromną, dobrze wychowaną dziewczynę o szerokich bio-drach do rodzenia dzieci. Do trzydziestki będę już żonaty.I znudzony po dziurki w nosie, dodał w myślach. Przez głowę przemknął mu obrazkurtyzan, które najskuteczniej zapobiegały nudzie. One nigdy nie oczekiwały pełnejoddania monogamii. W przeciwieństwie do żon. Rhys westchnął.Przyjaciele, którzy przed godziną dostarczyli go do domu po serdecznym wieczor-ku pożegnalnym w klubie, byli albo żonaci, albo zaręczeni. Niektórzy nawet mielijuż dzieci. I wydawało się, że bawi ich myśl o kimś innym wpadającym w małżeńskiesidła. Jak wyraził się Fred Herrick: „Denham, rozpustniku, już czas, żebyś przestałw końcu tylko podgryzać serek! Weź porządny kęs i niech pułapka się zatrzaśnie”.– Ale dlaczego ta myśl tak mnie przygnębia? – spytał, wciąż patrząc na kota.– Trudno powiedzieć, milordzie.W drzwiach stał Griffin z twarzą zastygłą w maskę obojętności, co oznaczało głę-boką dezaprobatę.Czegoż, u diabła, znowu nie pochwalał jego kamerdyner? Rhys wyprostował sięw fotelu. Chyba człowiek ma prawo napić się w swoim własnym domu, do cholery?– Mówiłem do kota, Griffin.– Tak, milordzie.Rhys spojrzał na dywanik. Ruda bestia zniknęła, zostawiając po sobie jedynie led-wie dostrzegalną plamę brudu.– Pewna osoba chce się z panem widzieć, milordzie.Z tonu głosu Griffina wynikało jasno, że właśnie ten fakt jest powodem surowejminy.– Jaka osoba?– Młoda, milordzie.– Chłopiec? Griffin, w tej chwili nie jestem w nastroju do zagadek.– Jak pan sobie życzy, milordzie. Wygląda młodo. Nie jestem w stanie powiedziećnic więcej.– A więc gdzie jest… ten ktoś?– W saloniku. Ten ktoś zapukał do drzwi frontowych, odmówił wejścia drzwiamidla służby i powiedział, że wasza lordowska mość zechce się z nim zobaczyć.Rhys zerknął na karafkę. Ile zdążył wypić od powrotu z klubu? Sporo, ale z pew-nością nie aż tyle, aby wywołać ton rozpaczy w głosie Griffina. Kamerdyner bezmrugnięcia powieką radził sobie dosłownie ze wszystkim, nie wyłączając kradzieżywśród służby oraz ciskających talerzami odrzuconych kochanek.Lekki dreszcz niepokoju przebiegł Rhysowi po plecach. Kochanka… Czyżby Geor-gina nie przyjęła ich rozstania tak spokojnie, jak wydawało mu się poprzedniegodnia? Na pewno była zadowolona z okazałego diamentowego naszyjnika i możliwo-ści zamieszkiwania w swoim małym domku przez kolejny rok. Rhys podniósł się i ze-rwał z szyi rozluźniony fular, nie sięgając nawet po leżący na sofie surdut. Tośmieszne. Wprawdzie poszukiwał przyjemności bez zobowiązań, jednak nie był lor-dem Byron, któremu deptały po piętach przebrane za chłopców histeryczki. Byłostrożny i wiązał się z kurtyzanami lub niezaspokojonymi mężatkami, ale nie z ko-bietami samotnymi, a już na pewno nie z postrzelonymi amatorkami przebieranek.– Ha! Zobaczmy więc tę tajemniczą młodą osobę.Meble wydawały się chwiać, kiedy podążał za Griffinem do holu. Jutro… nie, dziśrano, będzie miał gigantycznego kaca, stwierdził z przekonaniem.Griffin otworzył drzwi do pokoju przeznaczonego dla tych gości, którzy w jegoocenie nie zasługiwali na przyjęcie w Salonie Chińskim. Osoba siedząca na twardymkrześle przy ścianie wstała. Przez chwilę Rhysowi wydawało się, że ma przed sobąniewysokiego chłopaka w niedopasowanym surducie w typie młodszego referenta.Obok niego na podłodze stały dwie torby podróżne, na krześle leżał zniszczony cy-linder.Rhys zamrugał powiekami. Nie był aż tak pijany.– Griffin, jeśli to jest mężczyzna, to my obaj jesteśmy eunuchami na dworze Wiel-kiego Chana.Dziewczyna w stroju młodzieńca westchnęła z irytacją i oparła dłonie na zaokrą-glonych biodrach zdradzających jej płeć.– Rhysie Denham, jesteś pijany. Akurat wtedy, kiedy liczyłam na ciebie.Thea? Lady Althea Curtiss, córka earla Wellingstone i jego osławionej pierwszejżony; nieznośny bachor, który przez całe jego dzieciństwo plątał mu się pod nogami;oddana przyjaciółka, której prawie nie widywał od dnia, kiedy jego świat rozleciałsię na kawałki. Stała przed nim w jego kawalerskim domu, bladym świtem, przebra-na za chłopca. Była jak chodzący skandal, czekający tylko, aby eksplodować. Rhysniemal słyszał syk tlącego się lontu.Rhys był większy, niż zapamiętała, silniej zbudowany, bardziej męski. Wyglądał in-trygująco, kiedy pojawił się w drzwiach bez surduta, z jednodniowym zarostem, roz-czochranymi czarnymi włosami, odziedziczonymi po matce Walijce, i błękitnym spoj-rzeniem zamglonym od alkoholu i braku snu. Niebezpieczny nieznajomy. Przypo-mniała sobie, że ostatni raz widziała go z bliska przed sześcioma laty. To oczywiste,że się zmienił.– Thea? – Rhys podszedł do niej chwiejnie i chwycił ją za ramiona. Jego spojrzeniebyło teraz trzeźwe, pomimo roztaczanej wokół woni brandy. – Co ty tu robisz, na li-tość boską? I w takim stroju? – Sięgnął jej za plecy i wyciągnął myszowatego koloruwarkocz spod kołnierza surduta. – Kogo ty chciałaś oszukać? Uciekłaś z domu? –Zacisnął usta ze złości.Thea wyswobodziła się z jego uścisku. Czuła, jak drżą jej kolana.– Ubrałam się tak, żeby w ciemnym dyliżansie mniej na siebie zwracać uwagę.Doskonale wiem, że w dzień to by się nie udało. I nie uciekłam z domu, tylko z niegoodeszłam.Rhys poruszył wargami. Była pewna, że w myślach liczy do dziesięciu po walijsku.Zapamiętała te słowa, bo za czasów chłopięcych liczył na głos. Un, dau, tri…– Griffin. Przynieś brandy i coś do jedzenia dla lady Althei. Której tu nie ma, rzeczjasna.Thea pozwoliła zaprowadzić się do gabinetu. Rhys rzucił jej torby na dywanikprzed kominkiem i zepchnął kota z fotela.– Siadaj. Kocia sierść i tak nie zaszkodzi temu ubraniu.Kot położył uszy płasko i parsknął na nich oboje.Thea pstryknęła palcami, a kocur wygiął ogon w znak zapytania i odmaszerował.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]