Aleksy Tolstoj - Zwiazek pieciu, Tolstoj Aleksy
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
ALEKSY TOŁSTOJ Związek pięciu
1.
Trójmasztowy jacht „Flamingo”, rozwinąwszy śnieżnobiałe marsie, skośne groty i
trzepoczące trójkąty kliwrów, powoli przeszedł wzdłuż mola, zawrócił łopocząc żaglami,
złapał wiatr i pomknął w błękitne pola Oceanu Spokojnego.
W dzienniku kapitana portu odnotowano: „Jacht Flamingo, właściciel Ignacy Ruff,
osiemnastu ludzi i załogi, wyszedł w morze o godzinie 16.30 w kierunku południowo-
zachodnim”.
Kilku gapiów obojętnym wzrokiem odprowadzało smukłe żagle „Flamingo” niknące
za horyzontem. I jeszcze dwóch i szarookich chłopaków z doków, pykając z fajeczek na
tarasie nadbrzeżnej kawiarni, podzieliło się uwagą:
- Bill, gdyby „Flamingo” wychodził na spacerową przejażdżkę, byłyby damy na
pokładzie.
- Ja - też tak myślę, Joe.
- Bill, chyba nie na darmo cała chmara reporterów kręciła się z rana koło jachtu.
- Jestem tego samego zdania: nie na darmo.
- A wiesz, wokół czego najbardziej się kręcili?
- No dalej, mów.
- Wokół tych długich skrzynek, które ładowaliśmy na „Flamingo”.
- To był szampan.
- Zaczynam się upewniać, że jesteś głupi jak pusta baryłka, Bill.
- Nie musisz mnie zaraz - obrażać, Joe. No więc co, według ciebie, było w tych
skrzynkach?
- Jeśli reporterzy nie mogli wywąchać, co tam było, to znaczy, że i nikt tego nie wie.
A poza tym „Flamingo” - zabrał zapas wody na trzy tygodnie.
- To by znaczyło, że Ignacy Ruff znowu coś wymyślił. Nie taki on głupi, żeby tłuc się
na darmo przez trzy tygodnie po oceanie.
Tak pogwarzywszy sobie, obaj chłopcy popili piwa, i oparłszy się gołymi łokciami o
stolik, powoli ssała swoje piankowe fajeczki.
„Flamingo” pod wszystkimi żaglami, przechylając się z lekka, pruł na skos
błękitnozielone fale. Marynarze w szerokich płóciennych spodniach, w białych kurtkach i
białych beretach - z wstążeczkami leżeli na wypolerowanym pokładzie połyskującym
miedzią, gapili się na skrzypiące reje, na wyprężone jak struny wanty, na chłodne fale,
rozpryskujące się pod wąskim dziobem jachtu na dwie spienione smugi.
Sternik, ogorzały Szwed, stał zgarbiony za kołem. Wiatr odwiewał w hak jego
ognistorudą brodę wyrastającą wprost spod kołnierza. Kilka mew usiłowało uniknąć - za
jachtem i pozostało w tyle. Słońce chyliło się w bezchmurny, zielonkawy, - złoty pył
zachodu. Wiatr był świeży i równy.
W messie przy podłużnym stole siedziało w milczeniu, z opuszczonymi oczami i
zmarszczonymi brwiami, sześciu ludzi. Przed każdym stał spotniały od lodowatego szampana
szeroki kieliszek. Wszyscy palili cygara. Na górze, w szklanej kopule niebieskie dymki tz
cygar porywał i unosił wiatr. Chybotliwe odblaski słońca z iluminatorów tańczyły ;po
czerwonym drewnie. Od kołysania miękko wgniatały się sprężyny safianowych krzeseł.
Siedząc za pęcherzykami unoszącymi się z dna (kielichów, pięciu mężczyzn -
wszyscy już niemłodzi (prócz jednego, inżyniera Korwina), wszyscy ubrani w białą flanelę,
skupieni, z zaciśniętymi szczękami i zesztywniałymi od napięcia barkami, słuchali tego, o
czym już ponad godzinę mówił im Ignacy Ruff. Nikt w tym czasie nie tknął wina.
Ignacy Ruff mówił, patrząc na swoje ogromne ręce leżące na stole, na ich błyszczące
płaskie paznokcie. Jego różowa - twarz z ogromną dolną szczęką poruszała się wyraziście.
Pierś miał odsłoniętą, zgodnie z morskim obyczajem. Krótkie siwe włosy poruszały się na
jego głowie razem z głęboko wklęśniętymi w czaszkę wielkimi uszami.
- ...W ciągu siedmiu dni zawładniemy kolejami, transportom wodnym, kopalniami
rudy i złota, fabrykami Starego i Nowego Świata. Uchwycimy w swoje ręce dwie
najważniejsze sprężyny świata: naftę i przemysł chemiczny. Rozsadzimy giełdę i zgarniemy
dla siebie kapitał handlowy.
Tak mówił Ignacy Rulf, cicho, ale z pewnością siebie, cedząc przez zęby krótkie
słowa. Rozwijając plan akcji, kilka razy wracał do tego przyprawiającego o zawrót głowy
obrazu przyszłości.
- ...Prawo historii to prawo wojny. Ten, kto nie atakuje i nie zadaje śmiertelnych
ciosów, ten ginie. Ten, kto czeka, kiedy na niego napadają, ginie. Ginie ten, kto nie prześciga
przeciwnika rozmachem wojennego zamysłu. Chciałbym was przekonać o tym, że mój plan
jest mądry i niezawodny. Pięciu dżentelmenów siedzących tutaj, (wyłączając Korwina), to
ludzie odważni i bogaci. Lecz niech jutro eskadra niemieckich krążowników powietrznych
zrzuci na Paryż tysiąc bomb iperytowych i w ciągu doby całą kulę ziemską otuli
śmiercionośny obłok. Wtedy nie postawię ani jednego centa za wytrzymałość kas pancernych
- ani mojej, ani waszych. Teraz nawet dzieci wiedzą, że w ślad za wojną wlecze się rewolucja.
Przy tym słowie czterech spośród siedzących za stołem dżentelmenów wyjęło cygara i
uśmiechnęło się. Tylko inżynier Korwin niezmiennie patrzył matowymi, niewidzącymi
oczyma w wydłużoną jak w krzywym zwierciadle twarz Ruffa.
...Mimo tego niebezpieczeństwa można znaleźć wielu dżentelmenów, którzy uważają
wojnę za podstawowego odbiorcę na rynku przemysłowym. Ci dżentelmeni to szakale.
Tchórze. Ale są i inni dżentelmeni: tacy, którzy widzą w wojnie niezastąpiony sposób na
rozładowanie kryzysów gospodarczych, swego rodzaju pulsujące serce świata, które
periodycznymi uderzeniami pędzi wytwory produkcji po arteriach rynków. Ci dżentelmeni są
bardzo niebezpieczni, ponieważ są konserwatywni, uparci i politycznie potężni. Dopóki stoją
oni, bezpośrednio lub poprzez uległe im rządy, przy sterze nawy państwowej, ani jednej nocy
nie możemy spać spokojnie. Ciągle znajdujemy się o krok od krachu, od wojny, od rewolucji.
A zatem winniśmy wydrzeć inicjatywę z rąk konserwatywnie myślącej burżuazji
przemysłowej. Ci dżentelmeni, rozumujący jak sklepikarze z czasów wojny francusko-
pruskiej, ci przedpotopowi burżuje, sami kopiący sobie groby, winni być unicestwieni. My
powinniśmy zawładnąć światowym kapitałem przemysłowym. Dopóki komuniści wciąż
jeszcze tylko mobilizują siły, nieoczekiwanym uderzeniem rzucimy się na burżuazję,
zawładniemy bastionami przemysłu i władzy politycznej. A wtedy równie łatwo ukręcimy
kark rewolucji. Jeśli tak nie uczynimy w nagłym, błyskawicznym trybie, sklepikarze nie
później niż w kwietniu przyszłego roku zgotują nam wojnę chemiczną. Oto kopia tajnego
dokumentu, wydanego w Waszyngtonie, dotyczącego wykupu za oceanem wszystkich
zapasów indygo. Jak wam wiadomo, z indygo produkuje się iperyt.
Inżynier Korwin wyjął z teczka papier. Ignacy Ruff położył go na stole i nakrył
dłonią. Na czoło wystąpiła mu nabrzmiała poprzeczna żyła, kąciki ust opadły, różowa twarz
przybrała wyraz zdecydowania i surowości.
- ...Idea naszego ataku jest następująca: musimy porazić świat niespotykanym i nie do
zniesienia strachem...
Czwórka siedzących za stołem mężczyzn znowu wyjęła cygara z ust, ale tym razem
nie uśmiechnęli się. Inżynier Korwin powoli poruszył oczyma. Ruff gwałtownie wciągnął
powietrze nozdrzami.
- ...Musimy wprowadzić świat w osłupienie, spowodować czasowy paraliż ludzkości.
Ostrze strachu skierujemy w giełdę. W kilka dni pozbawimy ceny wszystkie wartości.
Wykupimy je za grosze. A gdy w ciągu siedmiu dni nasi wrogowie oprzytomnieją - będzie
już za późno. I wtedy wypuścimy manifest o wiecznym pokoju i o końcu rewolucji na Ziemi.
Ignacy Ruff podniósł kieliszek z szampanem i natychmiast odstawił go z powrotem.
Jego ręka lekko drżała.
- ...Jakim to sposobem osiągniemy potrzebny nam efekt wszechświatowego strachu?
Sir - ciężko obrócił się w stronę inżyniera Korwina - niech pan przedstawi swoje plany...
Podczas gdy w nadbudówce miała miejsce ta dziwna rozmowa, słońce skryło się za
pomroczniały skraj oceanu. Sternik, zgodnie z otrzymanym jeszcze na brzegu rozkazem,
skierował statek na południe.
„Flamingo”, wybrawszy groty i sztormowe kliwry, wesoło mknął pod silnym
przechyłem, to zarywając się po pokład między czarnymi falami, to wzlatując sprężyście i
tańcząc na ich grzbietach. Dobry to był statek.
Piana kipiała w świetle iluminatorów, bystro umykając wzdłuż jego burt. Za burtą
pozostawała wzburzona błękitnawa droga morskiej fluorescencji. Grzbiety, fal rozbłyskiwały
w ciemności tym chłodnym blaskiem.
Sternik, Szwed, naparł piersią na miedziane koło. Z jego fajki buchnął snop iskier.
Wiatr wzmagał się. Trzeba było zrefować i zebrać marsie. Marynarze zaczęli wspinać się po
wantach i zwijając żagle, chybotali się na masztach jak gawrony na wietrze.
Za oceanem wschodził księżyc - miedzianą ogromną kulą wynurzał się z mglistej
poświaty. Jego światło posrebrzyło żagle. Wtedy na pokład wszedł Ignacy Ruff i jego pięciu
gości. Zatrzymali się przy prawej burcie, unieśli lornetki i całą szóstką wpatrywali się w
księżycowy glob wiszący nad pomarszczoną pustynią oceanu.
Sternik, obserwujący ze zdumieniem to bezpożyteczne zajęcie, któremu oddawali się
tak szanowani i poważani dżentelmeni, usłyszał przenikliwy głos Ignacego Ruffa:
- Widzę to doskonale przez lornetkę. Pomyłki być nie może...
***
O trzeciej w nocy zbudzono koka. W nadbudówce żądano zimnego jedzenia i
gorącego grogu. Goście wciąż jeszcze kontynuowali rozmowę. Później, przed brzaskiem,
sześciu mężczyzn znowu wpatrywało się w księżyc, płynący już wysoko wśród blednących
gwiazd.
Następnego dnia Ruff i jego czterej goście odpoczywali w brezentowych leżakach na
pokładzie. Inżynier Korwin chodził od dziobu do rufy, strzelając palcami. Dzień przeszedł w
milczeniu.
Nazajutrz zza skraju oceanu, ze słonecznej łuski wynurzyła się wysepka. Ignacy Ruff i
goście milcząc patrzyli na jej skaliste zarysy. Korwin stał z boku skromny, milczący i blady.
„Flamingo” wszedł do zatoki, przypominającej swym kształtem sierp, i zarzucił kotwicę.
Goście wsiedli do szalupy, która pomknęła po zielonej, przeźroczystej jak powietrze wodzie
laguny. Leniwa fala wyrzuciła łódkę na piaszczysty brzeg.
Pomiędzy blokami bazaltu kołysały się cienkie pnie palm kokosowych, za nimi cały
stok pokryty był wiekowym bukowym lasem, dalej wznosiła się pionowa skalista grzęda.
Ignacy Ruff wskazał na nią ręką i razem z gośćmi udał się niedawno wyrąbaną przecinką w
głąb wyspy.
- Wydzierżawiłem wyspę na dwadzieścia pięć lat z prawem eksterytorialności -
powiedział. - Jest tu wystarczająca ilość słodkiej wody i materiałów budowlanych. Warsztaty
postawi się w górach. Stanowią one regularny krąg otaczający resztki wygasłego wulkanu.
Jego krater, liczący półtora kilometra średnicy, to znakomite miejsce do montowania
aparatów. Trzeba będzie tylko oczyścić dno z kamieni, i o lepszej platformie startowej trudno
marzyć. Części do aparatów zamówiliśmy w fabrykach Ameryki i Starego Świata. Parowce
zostały wydzierżawione i część z nich już się ładuje. Jeśli dziś podpiszemy układ - od
przyszłego tygodnia praca rusza pełną parą.
Przesieka prowadziła do gładkiego słodkowodnego jeziorka. Na jego brzegu stały
nowiuteńkie baraki z desek. Pod drzwiami jednego z baraków siedział w kucki chiński
robotnik paląc długą fajkę, inny prał bieliznę w jeziorze. W oddali słychać było łoskot
licznych toporów uderzających w drzewo. Wśród skał piął się w górę sznur osiołków
objuczonych workami z cementem. Inżynier Korwin wyjaśnił, że obecnie są układane drogi i
stawiane fundamenty pod warsztaty. Wskazywał trzcinką na przełęcze na stokach gór, gdzie
można było dostrzec narowiące się ludzkie figurki.
Goście - czterech potężnych przemysłowców i przyjaciół Ignacego Ruffa - z
powściąganym podnieceniem słuchali objaśnień inżyniera. Ich twarze zastygły z przejęcia.
Wczorajszy fantastyczny plan, przedstawiony przez Ruffa, dziś okazał się realnym twardym
przedsięwzięciem, ryzykownym, ale diabelsko zuchwałym. Widok prac w górach, sam
masyw górski należący do Ignacego Ruffa, jego pewność siebie, precyzyjne objaśnienia
inżyniera, realność całej tej wyspy zalanej słonecznym żarem, szumiącej falami przyboju i
wierzchołkami palm, nawet Chińczyk flegmatycznie piorący bieliznę - wszystko to wydało
się przekonywające. A ponadto jasne było, że Ignacy Ruff nie odstąpi od zamiaru i będzie go
realizował sam jeden.
Przemysłowcy weszli do pustego baraku i naradzali się długo. Ruff w tym czasie
siedział na pniu i rzucał kamyki do jeziora. Kiedy jego towarzysze wyszli z baraku wycierając
[ Pobierz całość w formacie PDF ]