Alistair MacLean - Tabor, Książki
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Alistair MacLean
Tabor Do Vaccares
Wstęp
Przy pełnej kurzu krętej ścieżce w górach Prowansji zatrzymali się na
wieczorny posiłek Cyganie. Przybyli z Transylwanii, z węgierskiej puszty, z
wysokich Tatr, a nawet z rumuńskich plaż omywanych przez wody Morza
Czarnego. Ich tabor miał za sobą długą drogę. Przemierzyli monotonne, spalone
słońcem równiny Europy Środkowej oraz pełne trudów i niebezpieczeństw
łańcuchy górskie. Była to, krótko mówiąc, męcząca podróż, nawet dla nich,
którzy mieli włóczęgę we krwi.
Jednak twarze mężczyzn, kobiet, a nawet dzieci, siedzących półkolem przy
dwóch koksownikach, nie zdradzały wyczerpania. W swych tradycyjnych
strojach przysłuchiwali się łagodnym, melancholijnym dźwiękom muzyki
pochodzącej z węgierskich stepów. Nie było widać po nich zmęczenia, ponieważ
w przeciwieństwie do swych przodków, wędrujących przez Europę kolorowymi,
niewygodnymi wozami zaprzężonymi w konie, współczeni Cyganie poruszali
się nowoczesnymi i doskonale wyposażonymi karawaningami turystycznymi,
lśniącymi od chromu i lakieru. Teraz ich podróż zbliżała się ku końcowi. Liczyli
na to, że uda im się uzupełnić zasoby finansowe, poważnie uszczuplone podczas
długiej drogi, dlatego też zmienili swe codzienne ubrania na tradycyjne
cygańskie stroje. Cieszyło ich także, że pielgrzymka kończy się już za trzy dni.
To wszystko sprawiło, że na twarzach Cyganów malował się spokój i
zadowolenie, zaprawione pewnÄ… melancholiÄ….
Wród nich znajdował się jeden mężczyzna, który nie słuchał muzyki. Siedział
z nieprzeniknioną twarzą z dala od pozostałych Cyganów na ostatnim stopniu
schodków swojego pojazdu, na wpół pogrążony w cieniu. Nazywał się Czerda i
był ich przywódcą. Pochodził z wioski położonej gdzie w delcie Dunaju, której
nazwa była trudna do wymówienia. Ten wysoki, proporcjonalnie zbudowany i
dobrze amięniony mężczyzna w sile wieku sprawiał wrażenie dziwnie
odprężonego, jednak czuło się, że jest to pozorny spokój, że na zagrożenie
odpowie błyskawicznie. Zresztą jego kruczoczarne włosy, wąsy i oczy oraz
czarne
ubranie, nieodparcie kojarzyły się z jastrzębiem. Na kolanie oparł rękę z palącym
się cygarem, którego dym spowijał mu twarz, ale tego nawet nie zauważał.
Zdumiewały jego oczy, które ani przez chwilę nie były nieruchome. Niewiele
uwagi poświęcał swym rodakom skupionym przy koksowych piecykach.
Znacznie bardziej interesował go poszarpany łańcuch górski, którego wapienne
skały bielały w świetle księżyca, a zdecydowanie najbardziej długi rząd
cygańskich karawaningów. Tam jego spojrzenie biegło najczęściej. W końcu
dostrzegł coś ciekawego, wstał i przydepnął cygaro. Jego twarz nie zmieniła
wyrazu, gdy bezgłośnie ruszył w stronę parkujących pojazdów.
Mężczyzna, który w cieniu ostatniego wozu czekał na Czerdę, wyglądał jak
jego młodsza, ale wierna pod każdym względem kopia. Był nieco mniej
barczysty i niższy, lecz zarówno sylwetką, jak i rysami twarzy przypominał
cygańskiego przywódcę sprzed kilkunastu lat. Nawet niezbyt spostrzegawczy
człowiek nie miałby wątpliwości, że to jest jego syn.
Czerda, który nigdy nie używał zbędnych słów czy gestów, uniósł jedynie
brew. Młodzieniec skinął głową, wyprowadził go na drogę i wskazał odległą o
niespełna pięćdziesiąt metrów ścianę białego wapienia.
Wznosiła się ona prawie pionowo, zaś u podnóża przypominała plaster miodu
gigantycznych pszczół. Taki wygląd nadawały jej prostokątne otwory różnej
wielkości, rozmieszczone zupełnie bez ładu i składu, lecz niewątpliwie będące
dziełem człowieka. Wejście, które wskazywał młody Cygan, tak na oko miało
około dwunastu metrów wysokości i tyle samo szerokości.
Czerda skinął głową, po czym odwrócił się i spojrzał w prawo. Z cienia
wyłoniła się jakaś postać i uniosła rękę, Cygan w ten sam sposób odpowiedział na
to pozdrowienie i wskazał na skałę. Człowiek bez słowa zniknął, zaś Czerda
skierował się w lewą stronę, gdzie zauważył cień drugiego mężczyzny i
powtórzył te same gesty, następnie wziął od syna latarkę i razem podążyli szybko
ku czerniejącemu w oddali wejściu. Światło księżyca, który właśnie wyszedł zza
chmur, zalśniło na nożach o wąskich, długich ostrzach, lekko zakrzywionych na
końcach, które Cyganie trzymali w dłoniach. Muzyka dochodząca z taboru
zmieniła tempo i nastrój: skrzypce wzywały teraz do cygańskiego tańca.
Od samego wejścia ściany jaskini rozsuwały się na boki a sklepienie unosiło w
górę, tworząc wnętrze przypominające gigantyczną katedrę
lub starożytny grobowiec. Obaj mężczyźni włączyli latarki, ale strumienie
światła, choć silne, to jednak nie zdołały dotrzeć do przeciwległej ciany
olbrzymiej pieczary, którą wykuły w skale dawno wymarłe generacje
Prowansalczyków. Nie mogło być nawet cienia wątpliwości, że jest ona
dziełem ludzkich rąk: na pionowych ścianach widać było tysiące poziomych
i pionowych nacięć w miejscach, gdzie oddzielono rozmaitej wielkości bloki
wapienia.
Dno jaskini było podziurawione prostokątnymi otworami, niektóre z nich
mogły pomieścić samochód osobowy, inne zaś nawet domek jednorodzinny.
W kątach leżały sterty kamieni, lecz poza tym wnętrze pieczary sprawiało
wrażenie, jakby przed chwilą ktoś ją wysprzątał. Po obu stronach wejścia
znajdowały się solidne otwory, za którymi panowała absolutna,
nieprzenikniona ciemność. Było to miejsce ponure, napiętnowane przez los,
nieubłaganie wrogie, groźne i naznaczone śmiercią, lecz na żadnym z
Cyganów nie wywarło najmniejszego nawet wrażenia. Pewnym krokiem
niemal równocześnie ruszyli w stronę wejścia znajdującego się z prawej
strony.
Głęboko, w samym sercu kamiennej pułapki, stała przytulona plecami do
ściany drobna postać, ledwie zauważalna w zimnym blasku księżyca, który
przedostawał się przez pęknięcia w suficie. Palce jej były kurczowo wbite w
skałę, jakby chciała się w nią wtopić, jakby w niej próbowała znaleźć
schronienie. Chłopiec ten miał nie więcej niż dwadzieścia lat. Był ubrany w
ciemne spodnie i białą koszulę. Na jego szyi połyskiwał srebrny krzyżyk
zawieszony na delikatnym, również srebrnym łańcuszku, który unosił się i
opadał z regularnością metronomu, poruszany szybkim
oddechem,
świadczącym o zupełnym wyczerpaniu. W ciemności błyszczały białe zęby
wyszczerzone w upiornym uśmiechu przerażenia. Rozdęte nozdrza i
wytrzeszczone oczy oraz twarz błyszcząca od potu jak wysmarowana
wazeliną dopełniały obrazu śmiertelnie przestraszonego człowieka.
Osiągnął on już niemal kres swych możliwości fizycznych, mając
jednocześnie świadomość nieuchronnie zbliżającej się śmierci. Panika, jaka
ogarnęła chłopca, pozbawiła go zdrowego rozsądku i zepchnęła w otchłań
szaleństwa.
Uciekinier wstrzymał oddech, gdy dostrzegł dwa krążki światła tańczące
przy lewym wejściu do jaskini. Przez chwilę stał jak skamieniały,
obserwując zbliżające się światła, ale po kilku sekundach obudził się w nim
instynkt samozachowawczy i z cichym jękiem rzucił się w prawą stronę.
Buty na miękkiej podeszwie pozwalały mu poruszać się bez
7
szelestnie. Minął zakręt i zwolnił, wyciągając przed siebie ręce, bowiem za
załomem panowały absolutne ciemności, nie rozjaśnione nawet rozproszonym
światłem księżyca. Musiał poczekać, aź oczy przyzwyczają się do ciemności.
Powoli ruszył ku następnej jaskini, kierując się bardziej wyczuciem niż
wzrokiem. Przyspieszony oddech odbijał się echem od niewidocznych ścian
otaczających chłopaka, wywołując dziwne szepty.
Tymczasem obaj Cyganie posuwali się żwawo stale naprzód, oświetlając drogę
latarkami; co kilkanaście sekund światła zataczały półokrąg, omiatając wnętrze
jaskini. Na znak Czerdy zatrzymali się i dokładnie sprawdzili najbardziej
[ Pobierz całość w formacie PDF ]