Alex Kava - Maggie O'Dell 06 - Zabójczy wirus, Ebooki - beletrystyka
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
ALEX
KAVA
ZABÓJCZY WIRUS
ROZDZIAŁ
1
Jezioro Wiktorii Uganda, Afryka
Waheem nie czuł się dobrze, gdy wchodził na pokład
zatłoczonej łodzi motorowej. Przyciskał do nosa zakrwawioną
szmatkę z nadzieją, że współpasażerowie niczego nie zauważą.
Właściciel łodzi, zwany przez mieszkańców wyspy pastorem
Royem, pomógł mu załadować zardzewiałą klatkę z małpami i
upchnąć ją na ostatnim wolnym skrawku pokładu. Nie
odpłynęli nawet półtora kilometra od brzegu, kiedy Waheem
spostrzegł, że pastor Roy przenosi wzrok z zaciśniętych warg
swojej żony na krew, która skapywała na koszulę Waheema.
Sprawiał wrażenie, jakby żałował, że zaoferował mu ostatnie
wolne miejsce.
- Na tych wyspach krwawienie z nosa zdarza się dość często -
powiedział pastor Roy takim tonem, jakby oczekiwał
wyjaśnienia.
Waheem tylko skinął głową. Udawał, że nie zna angielskiego,
choć rozumiał ten język dość dobrze. Przez kolejne dwa dni nie
spodziewano się żadnego statku z węglem czy bananami, więc
cieszył się, że szczęście mu dopisało. Był wdzięczny pastorowi
Royowi i jego małżonce, że wzięli go na pokład, i to razem z
klatką. Ale Waheem wiedział też, że przeprawa z wyspy
Buvuma do portu Jinj a potrwa czterdzieści minut i wolałby
spędzić je w ciszy niż słuchać, jak pastor peroruje o Jezusie.
Wsiadł na pokład ostatni, a zatem tkwił ściśnięty na samym
przodzie, w zasięgu głosu nawracającego maluczkich du-
chownego. Nie chciał w żaden sposób podsuwać pastorowi
myśli, że podczas podróży przez jezioro zdoła u-ratować jeszcze
jedną duszę.
Zresztą pozostali pasażerowie — smętna grupa kobiet i bosych
dzieci oraz ślepy starzec - już na pierwszy rzut oka o wiele
bardziej potrzebowali zbawienia. Poza krwawiącym nosem i
nagłym pulsującym bólem głowy Waheemowi nic nie dolegało -
był młody i silny. Jeżeli wszystko pójdzie po jego myśli, on i
jego rodzina będą bogaci i kupią sobie kawałek ziemi, zamiast
zaharowywać się dla innych.
- Bóg jest z wami! - zawołał pastor, który najwyraźniej nie
potrzebował żadnej zachęty, by zająć się nawracaniem
niewiernych. Jedną ręką trzymał ster, drugą zaś wymachiwał w
stronę otaczających go mieszkańców wyspy, rozpoczynając
kazanie.
Pasażerowie niemal mimowolnie pochylili głowy, słysząc głos
duchownego. Zapewne uważali, że należy mu się ten gest
szacunku za to, że wpuścił ich na pokład. Waheem także skłonił
głowę, ale zerkał zza nasiąkniętej krwią szmatki i udawał, że
słucha. Starał się ignorować smród małpiej uryny i krople krwi,
od czasu do czasu spływające mu po brodzie. Oczy ślepca,
mlecznobiałe i przymglone gałki, poruszały się, a z jego
starczych warg wydobywał się jakiś pomruk, przypuszczalnie
modlitwa. Kobieta skulona obok Waheema mocno ściskała
torbę z grubego płótna, w której coś się ruszało. Czuć z niej
było zapach mokrych kurzych piór. Wszyscy poza trzema
małymi dziewczynkami na tyle łodzi, które uśmiechały się i
kołysały, siedzieli w milczeniu. Dziewczynki cicho śpiewały, z
radością, a jednocześnie ze świadomością, że nie powinny
przeszkadzać pastorowi.
- Bóg o was nie zapomniał - ciągnął pastor. - Ja też nigdy was
nie zapomnę.
Waheem spojrzał na żonę pastora, która zdawała się nie słuchać
męża. Siedziała obok niego na przodzie i nacierała nagie blade
ramiona przezroczystym płynem z plastikowej butelki, co parę
sekund przerywając tę czynność, by strącić muchę tse-tse ze
swoich jedwabistych długich włosów.
- Wszystkie wyspy na Jeziorze Wiktorii są pełne wyrzutków,
biednych, przestępców i chorych - pastor urwał i kiwnął głową
w stronę Waheema, jakby chciał wyróżnić jego przypadek - ale
ja widzę w nich tylko dzieci Jezusa, które czekają na zbawienie.
Waheem nie poprawił pastora, mimo że nie uważał się za
schorowanego wyrzutka, chociaż rzeczywiście było ich
mnóstwo. Wyspy stanowiły dla wielu ostatnią deskę ratunku,
ale nie dotyczyło to Waheema. Nigdy nie chorował, wczoraj
wieczorem po raz pierwszy w życiu dostał silnych torsji.
Trwało to i trwało. Na samo wspomnienie rozbolał go żołądek.
Nie chciał nawet myśleć o czarnych wymiocinach zabarwionych
krwią. Bał się, że pozbawi się wnętrzności. Teraz głowa mu
pękała, a krew z nosa nie przestawała lecieć. Poprawił szmatkę,
sprawdził, czy jest jeszcze na niej jakieś suche miejsce. Krew
kapała na jego brudne stopy. Spojrzał na błyszczące skórzane
buty duchownego i zadał sobie pytanie, jak pastor spodziewa się
kogokolwiek zbawić, nie brudząc sobie butów.
Zresztą to bez znaczenia. Waheema obchodziło tylko to, by
dowieźć małpy do Jinji i nie spóźnić się na spotkanie z tym
Amerykaninem, biznesmenem, który nosi takie same błyszczące
skórzane buty jak pastor Roy. Ten człowiek obiecał mu fortunę.
W każdym razie dla Waheema była to fortuna. Zobowiązał się
zapłacić mu za każdą małpę więcej, niż Waheem i jego ojciec
zarabiali przez cały rok.
Żałował, że nie złapał więcej małp, ale schwytanie tych trzech,
które upchnął do metalowej klatki, zajęło mu dwa dni. Patrząc
na nie w tej chwili, nikt by nie uwierzył, ile trudu go to
kosztowało, jaką walkę musiał stoczyć. Wiedział z
doświadczenia, że małpy mają ostre zęby, a jeśli owiną ogon
wokół szyi człowieka, w ciągu paru minut potrafią
zmasakrować mu twarz. Zdobył tę wiedzę podczas dwóch
krótkich miesięcy, kiedy pracował dla Okbara, bogatego
handlarza małpami z Kampali.
To była dobra praca. Okbar zaopatrywał ich w sieci i pociski ze
środkiem uspokajającym, a Waheem zajmował się głównie
chorymi małpami, usuniętymi z transportu przez brytyjskiego
weterynarza. Wtedy to do laboratoriów w Wielkiej Brytanii i
Stanach Zjednoczonych przewieziono samolotami setki małp.
Weterynarz sądził, że Waheem zabiera chore małpy, by je
później zabić, ale Okbar uważał to za „oburzające
marnotrawstwo". A zatem zamiast likwidować te biedne
stworzenia, kazał Waheemowi zawozić je na wyspę na Jeziorze
Wiktorii i puszczać wolno. Czasami, kiedy Okbarowi
brakowało małp do transportu, wysyłał Waheema na wyspę z
poleceniem schwytania kilku chorych zwierząt. Często
weterynarz niczego nie zauważał.
Ale potem Okbar zniknął. Od miesięcy nikt go nie widział.
Waheem nie miał pojęcia, dokąd jego szef się udał. Pewnego
dnia jego małe zapyziałe biuro w Jinji opustoszało, zniknęły
półki, metalowe biurko, strzelby i naboje ze środkiem
uspokajającym, sieci, dosłownie wszystko. Nikt nie potrafił
powiedzieć, co się stało. Waheem został bez pracy. Nigdy nie
zapomni rozczarowania w oczach ojca. Czekał ich powrót na
cudze pola i harówka od świtu do nocy.
Później któregoś dnia pojawił się w Jinji ten Amerykanin i pytał
o Waheema, a nie Okbara. Skądś wiedział o małpach, które
zostały odesłane na wyspę, i właśnie te małpy chciał mieć.
Obiecał sowitą zapłatę. „Ale to muszą być te małpy, które
wywiozłeś na wyspę", powiedział Waheemowi.
Waheem nie pojmował, po co komu chore małpy. Spojrzał na
zwierzęta skulone w pordzewiałej klatce. Ich cieknące nosy
pokrywała zakrzepła skorupa zielonego śluzu. Ich pyski były
bez wyrazu. Nie przyjmowały wody ani pokarmu. Waheem nie
patrzył im w oczy. Doskonale wiedział, że małpa, nawet chora,
świetnie trafia do celu, jeśli zechce napluć komuś w oko.
Małpy musiały wyczuć na sobie jego wzrok, gdyż nagle jedna z
nich chwyciła pręty klatki i zaczęła wrzeszczeć. Hałas mu nie
przeszkadzał, był do tego przyzwyczajony. To było normalne, w
przeciwieństwie do upiornej ciszy. Kiedy druga małpa dołączyła
do tej pierwszej, żona pastora wstała. Z jej idealnej twarzy
zniknął chłodny uśmiech. Nie wyglądała na przestraszoną czy
zaniepokojną, raczej na zniesmaczoną. Waheem
zmartwił się, że pastor każe mu wyrzucić klatkę za burtę, albo
co gorsza, wyrzuci też jego samego. Jak większość
mieszkańców wysp, Waheem nie potrafił pływać.
W głowie mu pulsowało w rytm małpiego jazgotu. Miał
wrażenie, że łódź się zakołysała, żołądek podszedł mu do
gardła. Dopiero w tej chwili zdał sobie sprawę, że cały przód
[ Pobierz całość w formacie PDF ]