Aleksander Lwow zwyciężyć znaczy przeżyć. 20 lat później pełna wersja, ebooki6

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Wróciłem do książki napisanej blisko
20
lat temu z kilku powodów,
ale najważniejszym ze wszystkich jest ten, że po ukazaniu się pierwszego
i  drugiego jej wydania otrzymałem od czytelników – osób zupełnie mi
nieznanych – kilkaset sympatycznych lub wręcz uroczych listów i e-maili
z… podziękowaniami za „Zwyciężyć znaczy przeżyć”. Było to nadzwyczaj
miłe, a miałem świadomość, że w takich przypadkach liczba tych, którzy
napisali, w stosunku do tych, którzy chcieliby napisać, ale nie uczynili tego
z różnych przyczyn – jest zawsze niewielka.
Na przestrzeni lat usłyszałem wiele ciepłych słów o tej książce od obcych
ludzi przypadkowo spotykanych w górach i na ulicy. Zrozumiałem wtedy, że
moja „męka twórcza” nie poszła na marne i że warto było trudzić się przez
miesiące układaniem zdań na papierze i ekranie komputera. Przy okazji
dowiadywałem się – nie bez zdumienia – jak wiele, jak wielu ludziom książka
ta… wyjaśniła.
Nie zapominajcie, proszę, że jest to opowieść o dawno minionym czasie
i – jakże często – o ludziach, których już dawno (albo od niedawna) między
nami nie ma. Pisząc ją teraz po raz kolejny i w dużej mierze na nowo, nie
mogłem chwilami uwierzyć, że to czy tamto zdarzyło się
10
,
20
a czasem
nawet…
40
lat temu! Przecież „ludzie tak długo nie żyją”! A jednak…
Dzięki takim książkom jak ta, te osoby – dla wielu z nas koleżanki lub
koledzy, znajomi, partnerzy od liny i od kielicha, przyjaciele i bliscy – wciąż…
żyją w naszych wspomnieniach, a czasem nawet i w sercach.
Aleksander Lwow
Konradów, październik
2013
roku
 W
2013
roku, po tragedii
Maćka
Berbeki
i
Tom k a
Kowalskiego
na
Broad Peaku, a później po śmierci
Artura Hajzera
na Gasherbrumie
 I
,
tytuł tej mojej książki – „Zwyciężyć znaczy przeżyć” – nabrał szczególnego
wydźwięku i znaczenia. Nigdy wcześniej nie przyszłoby mi do głowy, że coś
takiego jak dramat na BP, dokładnie
25
lat po naszej tam z
Maciejem
pró-
bie, w ogóle może się zdarzyć. W tym niemal już przysłowiowym, wielokrot-
nie cytowanym przy różnych okazjach zdaniu o zwyciężaniu i przeżywaniu
zawarta jest pewna metafora, a słów tych nie należy interpretować dosłownie.
Z lapidarnymi, skondensowanymi myślami-skrótami zawsze jest pro-
blem. Na przykład każdy przecież doskonale rozumie powiedzenie, że
lepiej
być pięknym, młodym, zdrowym i bogatym niż odwrotnie
, a jednak użyte prze-
ze mnie w wywiadzie udzielonym
NEWSWEEKOWI
już po śmierci
Berbeki
i wyeksponowane przez dziennikarza w tytule artykułu stwierdzenie, że gdyby
mieć wybór, to
lepiej być Lwowem żywym niż Kukuczką umarłym
, wywołało
– inspirowaną zresztą przez
Hajzera
– krótkotrwałą, wcale mi nie życzliwą
burzę na forach internetowych. Widać było, że ludzie czytają bez zrozumienia
tekstu, że nie każdy w ogóle rozumie, o czym mówię i co mam na myśli, i że
literalne odczytywanie tego typu zdania powoduje zagubienie jego sensu.
Ogólnonarodowa dyskusja o zdarzeniach na Broad Peaku przynosiła
skrajne chwilami opinie. Niektórzy, zwłaszcza w środowisku zakopiańskim,
doszukiwali się tam bohaterstwa i poświęcenia tych, co zginęli, skonfronto-
wanego z brakiem solidarności i ucieczką z miejsca tragedii tych, co przeżyli.
Niepotrzebnie i najwyraźniej niezgodnie z rzeczywistością.
Maciej
był na tyle
wielkim i doświadczonym alpinistą, że nie było potrzeby dobudowywania
mu legendy związanej z rzekomo bohaterskim odwrotem z Broad Peaku. Co
dokładnie tam na górze się działo, tego nie wiemy i pewnie już nigdy się nie
dowiemy.
Berbeka
należał, należy i będzie należeć do absolutnej
szpicy
pol-
skiego i światowego himalaizmu. I to już w zupełności wystarczy dla dobrej
o  nim pamięci. Nie trzeba było dodawać do tego zwrotów, które pojawiały
się w tabloidach, że np. wrócił, by ratować partnera, i z tego powodu zginął.
Śledziłem losy wyprawy w mediach od piątej rano feralnego dnia. Od
pierwszej chwili gdy pojawiły się wiadomości o problemach z zejściem,
wiedziałem, że rozgrywa się dramat. Rozumiałem to i czułem – w końcu
ja tam kiedyś byłem, nawet w znacznie gorszych warunkach. Ale cały czas
ufałem, że doświadczenie
Macieja
pozwoli mu pomału, bo pomału, ale jed-
nak zejść. Tak jak to było
25
lat wcześniej, kiedy powrót do namiotu zajął mu
24
godziny. Później każda chwila przynosiła coraz gorsze informacje i w pew-
nym momencie zrozumiałem, że tym razem struna została przeciągnięta.
Ta tragedia stała się zaczynem dyskusji o całym projekcie
PHZ
(Pol-
ski Himalaizm Zimowy), a tu kontrowersji rysowało się wiele. Być może
8
Aleksander Lwow
 wynikało to z naszej narodowej cechy, która trwale dzieli Polaków na co
najmniej dwa obozy całkowicie odmiennie postrzegające rzeczywistość. To
widać było zawsze gołym okiem w polityce i prawdopodobnie przeniosło się
także na inne dziedziny życia, w tym na alpinizm. Niestety, w dyskusjach
internetowych najchętniej i najliczniej brali udział ludzie mający słabe pojęcie
o himalaizmie albo nieumiejący czytać tekstów ze zrozumieniem, natomiast
ci, którzy mogliby coś wartościowego do dyskusji wnieść, znali temat i mieliby
ewentualnie jakąś ciekawą opinię, nie zabierali głosu – zazwyczaj z obawy, że
zostaną obrzuceni błotem.
Zimowy himalaizm u nas rozwinął się tak pięknie dlatego, że my, Polacy,
zaczęliśmy jeździć w góry najwyższe w momencie, gdy wszystkie ośmio-
tysięczniki były już zdobyte. Żeby dokonać czegoś więcej w sensie sportowym,
tacy ludzie jak
Andrzej Zawada
– a w istocie głównie on – rzucili myśl, że
skoro nie zdążyliśmy zdobyć dziewiczych ośmiotysięczników latem, to mamy
szansę jeszcze się wykazać i dokonać czegoś wielkiego, zdobywając je zimą. To
się zaczęło na początku lat
70
., a pierwszym krokiem ku zimowym Himalajom
było zdobycie przez
Zawadę
i
Tadeusza
Piotrowskiego
Noszaka w zimie
1973
/
74
roku. Kolejny krok to przedłużenie na okres zimowy wyprawy jesien-
nej na Lhotse w
1974
roku, tej, podczas której zginął operator lmowy
Staszek
Latałło
. A później już było zdobywanie zimą Everestu, K
2
i tak dalej, i tak
dalej. Jak widać, ta idea się sprawdziła, bo Polacy całkowicie zdominowali zimo-
we zdobywanie Himalajów, zawłaszczając dla siebie aż dziesięć spośród wszyst-
kich dwunastu dokonanych pierwszych wejść zimowych na ośmiotysięczniki.
W tamtym czasie miałem dwadzieścia kilka lat i wielkie sportowe ambi-
cje. Oczywiście, można by naszej zimowej aktywności przypisywać różne gór-
nolotne motywacje i znaczenia typu „wyprawa narodowa”,
Edward Gierek
,
papież
Jan Paweł II
, my, Polacy etc., ale przecież w rzeczywistości jeździliśmy
wtedy w te góry po to, żeby dokonać sportowego wyczynu i tyle. A że odbijało
się to potem szerokim echem w „komunistycznych” gazetach i „reżymowym”
Dzienniku
TV
, to był tylko efekt uboczny – my w ogóle tego tak „politycznie”
nie postrzegaliśmy. Sukces potrzebny był i ówczesnej władzy, i społeczeństwu,
i nam samym. Rzeczywistość i realia były takie, jakie były, i nikomu do głowy
nawet by nie przyszło, że może być inaczej. W latach
80
. nie było „wolnych”
ani prywatnych mediów i przede wszystkim nie było mediów elektronicz-
nych, w których współcześnie wszelkie górskie wydarzenia dzieją się na oczach
widzów,
online
.
W himalaizmie sportowym aktywność zimowa jest jego najważniejszą
składową.
PHZ
powstał między innymi po to, by wypełnić lukę pokole-
niową, jaka w polskim środowisku alpinistycznym pojawiła się po „złotych”
latach
80
. Wprawdzie chętnych do wyjazdów w góry najwyższe, zwłaszcza
Artur Hajzer w Szczyrku
Fot. autora, marzec
2013
.
9
Zwyciężyć znaczy przeżyć...
 sponsorowanych, zawsze było wielu, ale w pewnym okresie zabrakło w Pol-
sce ludzi, którzy byli do tego predestynowani odpowiednim doświadczeniem
alpinistycznym. Przyszedł taki moment, kiedy po pierwsze bardzo wielu wybit-
nych wspinaczy zginęło w górach, po drugie wielu wybitnych alpinistów się
zestarzało, a  po trzecie wreszcie, razem z transformacją zmieniły się realia
ekonomiczno-społeczne w naszym kraju. Nagle oto młodzi ludzie przestali
potrzebować alpinizmu do tego, by kanalizować swą aktywność, żeby w ogóle
gdzieś wyjeżdżać. Mogli sobie jechać, gdzie chcieli i kiedy chcieli – paszporty
mieli w kieszeni. Mogli rozkręcać biznesy i zarabiać pieniądze, mogli podró-
żować. Wszystko to razem spowodowało, że powstała owa pokoleniowa luka.
Tymczasem ktoś, kto nie przeszedł wieloletniego cyklu „nauki” gór –  przez
skałki, Tatry, potem Tatry zimą, Alpy, Alpy zimą, Pamir, Hindukusz etc. –
może mieć problemy z odnalezieniem się w trudnych i bardzo wysokich górach.
I jeszcze jedno: napisałem kiedyś, że
himalaizm zimowy to sztuka bezsensownego
cierpienia
. Obecnie, w 
XXI
wieku, mało który alpinista ma ochotę cierpieć!
Jako pierwszy o odbudowę zimowej kadry himalajskiej zaapelował
Krzysz tof Wielicki
, a potem próbował kontynuować to
Artur Hajzer
z pomocą
PHZ
. Oczywiście, takie apele i projekty były potrzebne. Zasadni-
czo nie miałem nic przeciwko idei Polskiego Himalaizmu Zimowego, choć
niektórzy sądzili, że byłem jej przeciwny. Nieprawda! Uważałem jednak, że
można by to robić inaczej, gdyż działalność niektórych wypraw
PHZ
nie miała
cech sportowych. Tak oceniałem np. ekspedycję na Dhaulagiri w
2013
 roku
(wyprawa pod kierunkiem
Jerzego Natkańskiego
), na który pojechało kil-
koro doświadczonych himalaistów zbierających sobie szczyty „
8000
” do pry-
watnych „kolekcji” i zaledwie trzech „młodych”, czyli że zachwiane zostały
właściwe proporcje w składzie. W dodatku pojechali na drogę „normalną”,
obchodzoną i wydeptaną, ale za to na lewo i na prawo podkreślając, że nie
będą używać tlenu. A przecież byłoby czystym
obciachem
, gdyby po tylu
latach i sukcesach naszego himalaizmu mieli go wtedy używać. Korzysta-
nie z  tlenu, z pomocy Szerpów czy robienie wyprawy w stylu oblężniczym
już od dawna traktowane było jako zachowanie niesportowe, zwłaszcza na
górze, która w poprzednich dekadach była świadkiem znakomitych dokonań
Polaków –
Kurtyki
,
Wielickiego
,
Czoka
,
Kukuczki
,
Wilczyńskiego

Ponadto, po sporej już wówczas liczbie wcześniejszych innych wypraw
PHZ
zaczęto w środowisku formułować oceny, a te nie mogły być najlepsze –
wydarzyło się zbyt wiele złego… Coś było nie tak. Ciężkie odmrożenia dwóch
wspinaczy podczas jesiennej wyprawy na Makalu w
2011
roku, gdzie w ogóle
omal nie doszło do tragedii. Potem jakieś „dziwne” nocne ataki na szczyt
Lhotse i śmierć Szerpy na wyprawie w
2012
 roku. Zupełna porażka na Ma-
naslu w maju
2012
roku, choć w tym samym czasie inne nacje zdobyły szczyt.
10
Aleksander Lwow
  [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • odszkodowanie.xlx.pl