Alex Kava - Maggie O'Dell - 05 - Zło Konieczne, Książki
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Piątek, 2 lipca
Lotnisko Eppley
Omaha, Nebraska.
Wielebny William O’Sullivan był przekonany, że nikt go nie rozpoznał.
Skąd więc te krople potu na jego czole? Nie przeszedł jeszcze przez kontrolę
bezpieczeństwa, postanowił z tym zaczekać, aż zbliży się godzina odlotu, na
wypadek, gdyby jednak ktoś go poznał. Siedząc z tej strony hali, mógł udawać,
że na kogoś czeka i wcale nie wybiera się w drogę.
Wiercił się na plastikowym krześle, przyciskając do piersi skórzaną aktówkę.
Robił to tak mocno, że mało brakowało, a zgniótłby sobie żebra; i znowu poczuł
ten ból, który mógłby uznać za zgagę i zlekceważyć. Zresztą to była przecież
zgaga, nic innego. Nie przywykł do tak obfitego lunchu. Wiedział jednak, że
podczas lotu do Nowego Jorku, a później do Rzymu, podadzą mu byle jaki
posiłek, który przyniósłby jego nadzwyczaj wrażliwemu żołądkowi o wiele
więcej szkody niż klops i ziemniaczana papka, które zostały Sophii z
poprzedniego dnia.
Tak, to przez te resztki z obiadu rozbolał go żołądek, powiedział sobie,
rozglądając się po zatłoczonej hali lotniska w poszukiwaniu toalety. Kiedy już ją
znalazł, nie ruszył się z miejsca, tylko najpierw dokładnie wszystko obejrzał.
Przesunął na czoło okulary w drucianych oprawkach, kciukiem i palcem
wskazującym przetarł zmęczone oczy, a następnie znowu zlustrował teren.
Wykluczył najkrótszą drogę, bo chciał uniknąć spotkania z czarnoskórą
kobietą, która wręczała „materiały do czytania” – jak to nazwała na własny
użytek – każdemu, kto był zbyt grzeczny, żeby jej odmówić.
Włosy kobiety zdobiły barwne koraliki. Wystroiła się w swoją zapewne
najlepszą suknię w purpurowe ciapki, która dodawała jej centymetrów w
biodrach. Za to jej buty były całkiem w porządku. Mówiła niskim łagodnym
głosem, a kiedy pytała: „Czy mogę panu zaproponować materiały do czytania?”,
brzmiało to niemal jak piosenka. Każdego też, włączając w to tych, którzy w
odpowiedzi niecierpliwie burczeli pod nosem i odchodzili w pośpiechu,
pozdrawiała śpiewnym zwrotem: „Życzę bardzo miłego dnia”.
Wielebny
O’Sullivan zgadywał bez trudu, co kobieta miała do
zaproponowania. Przypuszczał, że była jedną z owych nawiedzonych
misjonarek.
Czy poczułaby, że coś ich łączy, gdyby minął ją z bliska? Oboje byli
kaznodziejami, głosili słowo Boże. Ona w praktycznym obuwiu, on z teczką
pełną tajemnic.
Lepiej jej unikać, pomyślał.
Spojrzał w stronę lady z pączkami. Długa kolejka wygłodniałych zombi
cierpliwie stała po nową porcję energii, niczym narkomani, którzy muszą
wstrzyknąć sobie jeszcze jedną dawkę przed odlotem. Na prawo znajdowało się
wejście do księgarni. O’Sullivan poczuł na sobie wzrok młodego mężczyzny w
czapce bejsbolówce i szybko odwrócił głowę. Czy tamten go rozpoznał?
Pomimo cywilnego sportowego ubrania? Poczuł ucisk w żołądku i wbił wzrok w
buty. Bawełniana koszulka polo, prezent od siostry, przykleiła mu się do
pleców. Z głośników płynęło powtarzane w kółko przypomnienie, żeby
pasażerowie nie zostawiali bagażu bez opieki. Przycisnął mocniej teczkę, dłonie
miał śliskie od potu. Jak mógł się łudzić, że zdoła wyjechać, nie zwracając na
siebie uwagi? Że tak po prostu wsiądzie na pokład samolotu i będzie wolny,
rozgrzeszony ze wszystkich swoich występków.
Kiedy jednak wielebny O’Sullivan odważył się znów podnieść wzrok, młody
mężczyzna zniknął. Podróżni śpieszyli przed siebie w skupieniu. Nawet ta
czarnoskóra kobieta, która nadal pozdrawiała przechodzących obok niej ludzi i
życzyła im dobrego dnia, zdawała się kompletnie nieświadoma jego obecności.
Paranoja. Po prostu dopadła go paranoja. Trzydzieści siedem lat oddania
Kościołowi i co z tego ma? Oskarżenia i wytykanie palcami, a zasłużył na
najwyższy szacunek i wdzięczność. Kiedy usiłował wyjaśnić siostrze swoją
trudną sytuację, wpadł w złość i w końcu, podczas krótkiej rozmowy, zdołał
jedynie przekazać jej, żeby przepisała na siebie tytuł własności rodzinnego
majątku.
– Nie dopuszczę do tego, żeby ci dranie zabrali nam dom.
Chętnie siedziałby teraz w domu. Nie była to wielka posiadłość, ot,
drewniany piętrowy budynek na jednym hektarze ziemi w Connecticut,
otoczony drogami ciągnącymi się w szpalerach drzew, górami i niebem. Tam
czuł się najbliżej Boga. Ironia tego stwierdzenia kazała mu się uśmiechnąć. Bo
jak na ironię okazałe katedry i wielkie kongregacje coraz bardziej oddalały go
od Boga.
Pisk, który rozległ się w pobliżu ruchomych schodów, wyrwał go z
zamyślenia. Brzmiał jak głos jakiegoś egzotycznego ptaka, a tak naprawdę
protestowało nieumiejące jeszcze chodzić dziecko, które ciągnęła za sobą
niczym niezrażona matka, jakby nie docierał do niej opór malucha. Ten
skrzekliwy głos grał O’Sullivanowi na nerwach i ponownie wprawił w stan tak
wielkiego napięcia, że wielebny bał się, iż zacznie zgrzytać zębami. Naprawdę
miał już dość tego wszystkiego. Poderwał się na nogi i ruszył do toalety, nie
bacząc nawet, czy nie trąca kogoś po drodze, nie depcze.
Dzięki Bogu toaleta była pusta, mimo to na wszelki wypadek sprawdził
wszystkie kabiny. Postawił teczkę na podłodze, opierając o lewą nogę, jakby bał
się stracić z nią kontakt. Zdjął okulary i położył w rogu umywalki. Nie patrząc
na swoje rozmazane odbicie w lustrze, poruszał dłońmi pod kranem. Kiedy
woda nie zaczęła lecieć, jego frustracja jeszcze wzrosła. Ponownie poruszył
rękami i w końcu z kranu wypłynął cienki strumień wody, którym ledwie
zmoczył sobie palce. Pomachał raz jeszcze. Woda trysnęła na moment. Zamknął
znużone oczy i spryskał sobie twarz. Zimne krople łagodziły nudności, uciszały
[ Pobierz całość w formacie PDF ]