Alex Kava - Granice szaleństwa[JoannaC], Książki
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
A
LEX
KAVA
GRANICE
SZALEŃSTWA
At the Stroke of Madness
Tłum.: Katarzyna Ciążyńska
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Sobota, 13 września
Meriden, Connecticut
Dochodziła północ, a Joan Begley nadal wytrwale czekała.
Wybijała nerwowy rytm na kierownicy, a w lusterku wstecznym wypatrywała reflektorów
samochodu. Udawała, że nie dostrzega odległych zygzaków błyskawic, mówiła sobie, że
burza jej nie dosięgnie. Od czasu do czasu spoglądała przez przednią szybę, lecz bardziej od
spektakularnego widoku nocnego miasta interesowały ją boczne lusterka, jakby mogły
pokazać coś, co umknęło wstecznemu.
,,Obiekty często znajdują się bliżej, niż się na pozór wydaje”.
Napis na lusterku od strony pasażera wywołał jej uśmiech, zaraz jednak zadrżała. W tej
przeklętej ciemnicy niczego nie zobaczy, póki to coś nie wyląduje na dachu jej samochodu.
– Brawo, Joan – fuknęła. – Już jesteś wkurzona.
A przecież trzeba myśleć pozytywnie. Bo w końcu jaki pożytek z sesji terapeutycznych
u doktor Patterson, jeśli tak łatwo odrzuci wszystko, co dzięki nim osiągnęła?
Tylko co go tak długo zatrzymuje? Chyba, że był wcześniej i – nie doczekawszy się jej –
zrezygnował. Ona zaś przyjechała z dziesięciominutowym opóźnieniem, zresztą nie z własnej
winy. To on zapomniał uprzedzić ją o rozwidleniu tuż przed samym wjazdem na szczyt.
W rezultacie musiała nadrobić drogi, jakby nie dość było, że wzgórze spowiła kompletna
ciemność. Gęsty baldachim z gałęzi nie przepuszczał światła księżyca, którego i tak już
niewiele docierało. Wkrótce zastąpi je koszmarna feeria błyskawic.
Boże, jak ona nie znosi burzy. Powietrze było naładowane, czuła ten specyficzny
metaliczny smak, podobny do tego, który zostaje w ustach po wyjściu od dentysty z nową
plombą. To tylko zwiększało niepokój Joan, przypominało, że nie powinna tu być. Że nie
powinna tego robić… że nie powinna tego robić po raz kolejny.
Przez te durne burzowe chmury straciła zmysł orientacji. W każdym razie oskarżała je
o to, choć tak naprawdę pogubiła się, dopiero gdy wsiadła do wynajętego samochodu. Na
domiar złego ulice w miastach w Connecticut nie zważały na zdrowy rozsądek i kompletnie
lekceważyły linie i kąty proste. W ciągu paru minionych dni Joan wielokrotnie gubiła drogę.
Tego wieczoru, kiedy wjeżdżała na wzgórze, kilka razy skręciła nie tam, gdzie powinna, choć
powtarzała sobie, że to się nie zdarzy, że nie może się znowu zgubić. Gdyby nie ów stary
mężczyzna z psem, dalej jeździłaby w kółko i szukała West Peak.
– Zbieram orzechy – oznajmił nieznajomy.
Nie poświęciła wówczas tej informacji uwagi, zbyt niespokojna i zajęta własnymi
sprawami. Teraz, czekając, przypomniała sobie, że mężczyzna nie miał żadnej torby ani
kosza. Tylko latarkę. Kto zbiera orzechy w środku nocy? Dziwne. Tak, było coś osobliwego
w tym człowieku. Miał nieobecny wzrok, a przy tym, jakby dla kontrastu, żywo
gestykulował, kiedy objaśniał, jak dojechać na zacieniony szczyt, gdzie huczał wiatr
i trzeszczały gałęzie.
Jakie licho ją tu przywiodło?
Sięgnęła po telefon komórkowy i wystukała numer. Po drugim dzwonku usłyszała,
niestety, głos automatycznej sekretarki.
– Tu numer doktor Patterson. Proszę podać nazwisko i numer telefonu, oddzwonię
najszybciej, jak to będzie możliwe.
– Możliwie najszybciej może być za późno – mruknęła Joan zamiast powitania. Potem
ogarnął ją śmiech i pożałowała tych słów, ponieważ doktor Patterson na pewno będzie szukać
w nich drugiego dna. Ale ostatecznie czy nie za to właśnie płaci jej taką grubą forsę? –
Witam, pani doktor, to znowu ja. Proszę wybaczyć, że jestem natrętna, ale miała pani rację.
Znowu to robię, czyli niczego się nie nauczyłam. Znowu tkwię w środku nocy w samochodzie
i czekam na… taa, zgadła pani, na faceta. Ale Sonny jest inny. Pamięta pani może, pisałam
pani o nim w mailu. Rozmawiamy, dużo rozmawiamy. Przynajmniej jak dotychczas. To
naprawdę sympatyczny facet. Nie mój typ, co? Nie umiem prawidłowo oceniać mężczyzn.
Równie dobrze może być mordercą, który zabija siekierą. – Zaśmiała się z przymusem. – Wie
pani co? Po prostu miałam nadzieję. Nie wiem, może miałam nadzieję, że pani wybije mi go
z głowy. Uratuje mnie przed… no, wie pani… Przede mną, jak zawsze. Kto wie, może on
wcale nie przyjdzie? Ale my spotkamy się jak zwykle w poniedziałek na naszej stałej randce.
Wtedy będzie pani miała okazję mnie obsztorcować. Okej?
Rozłączyła się, nim w słuchawce obcy glos zaproponował odsłuchanie nagranej
wiadomości, wprowadzenie zmian albo skasowanie. Tego wieczoru Joan nie chciała już
podejmować żadnych decyzji. Miała tego dosyć, bo od kilku dni nic innego nie robiła.
Wybrać pakiet pogrzebowy Niebiański Spokój czy może droższy Deluxe Premium,
przeznaczony dla klientów, których gryzie sumienie? Białe róże czy białe lilie? Trumna
orzechowa z mosiężnym wykończeniem czy mahoniowa z jedwabną podszewką?
Dobry Boże! Kto by pomyślał, że pogrzeb wymaga aż tylu rozstrzygnięć!
Wrzuciła telefon to torebki i przeczesała palcami gęste jasne włosy, niecierpliwie
odgarniając z czoła wilgotne kosmyki. Zerknęła we wsteczne lusterko i zapaliła światło nad
głową, żeby zobaczyć ciemne odrosty. Musi się nimi zająć, i to pilnie. Być blondynką – to
kawał roboty.
– No, kobieto, twoje utrzymanie jest coraz kosztowniejsze – powiedziała do odbicia
w lusterku. Z trudem rozpoznawała swoje oczy. Drobne zmarszczki mimiczne przekształcały
się w głębokie bruzdy. Co teraz wymyśli? Jaką zmianę wprowadzi w swoim wizerunku?
Boże! Odwiedziła już nawet chirurga plastycznego. Czego się spodziewała? Że zdoła
zrekonstruować siebie sprzed lat, posługując się metodą, która jej służy do tworzenia rzeźb?
Ulepi nową Joan Begley z gliny, zanurzy w mosiądzu, a potem na dodatek przylutuje parę
nowych szczegółów?
To raczej nieosiągalne. A jednak zaczynała panować nad dietą i efektem jo-jo. No dobra,
„panować” to nie najwłaściwsze określenie, ponieważ nie była do końca przekonana, że już to
kontroluje. Trzeba jednak przyznać, że dobrze się czuła w nowym ciele. Naprawdę dobrze.
Była w stanie robić rzeczy, które wcześniej musiała wykluczyć. Miała więcej energii. Spadek
wagi pozwolił jej swobodniej pracować nad rzeźbami z metalu, bo nie traciła już co pięć
minut tchu.
Tak, przez ten ubytek kilogramów zyskała nowe bodźce, jakby po okresie okropnej
stagnacji powróciła do pracy i życia. Czemu więc nie potrafiła zdusić cichego, irytującego
głosu, tego nieprzerwanie dręczącego pytania: „Jak długo to potrwa tym razem?”.
Prawdę mówiąc, pomimo rozmaitych korzyści i wspaniałego samopoczucia nie ufała
nowej osobie, w którą się z wolna przeistaczała, podobnie jak nie wierzyła w czekoladę bez
cukru czy beztłuszczowe chipsy ziemniaczane. Podejrzewała w nich jakąś przykrą
niespodziankę, na przykład niesmak po jedzeniu albo chroniczną biegunkę. Ale przede
wszystkim nie ufała sobie. W tym tkwił największy problem. To właśnie przywiodło ją na
owo wzgórze w samym środku nocy i kazało czekać, aż dzięki jakiemuś facetowi poczuje się
lepiej – Jezu, jak trudno to wyznać – aż dzięki niemu poczuje się kompletna i spełniona.
Zdaniem doktor P. Joan uważa, że nie zasługuje na szczęście, i to jest główną przyczyną
jej kłopotów. Że niby brak jej poczucia wartości, czy jak to tam zwą w tej ich
psychopaplaninie. Do znudzenia powtarzała Joan, że żadne korekty wyglądu zewnętrznego
niczego nie zmienią, dopóki nie ulegnie przemianie jej wnętrze.
Boże! Joan była wściekła, kiedy lekarka miała rację.
Zastanowiła się, czy nie zadzwonić do niej po raz drugi. Nie, to śmieszne. Zerknęła we
wsteczne lusterko. On już i tak raczej nie przyjedzie.
I nagle uświadomiła sobie, że jest zawiedziona. Czy to bardzo głupie? Może faktycznie
sądziła, że ten facet będzie inny. Przecież różnił się od mężczyzn, z którymi zazwyczaj się
zadawała. Był cichy, nieśmiały i zainteresowany. Tak, słuchał jej z zaciekawieniem. Tego
sobie nie wymyśliła. Sonny się nią interesował, a może nawet przejmował, zwłaszcza kiedy
mu nagadała o swoich kłopotach z nadwagą spowodowanych zaburzeniami hormonalnymi,
zupełnie jakby łakomstwa w żaden sposób nie można było kontrolować. Sonny uwierzył jej
słowom, nie uznał ich za tchórzliwą wymówkę. On jej uwierzył.
Po co się oszukiwać? To dlatego czeka w ciemności na odludziu. Kiedyż to po raz ostatni
wzbudziła poważne zainteresowanie w mężczyźnie? Ona, a nie jej nowa szczupła figura
i farbowane blond włosy.
Wyłączyła lampkę nad głową i patrzyła na oświetlone miasto w dole. Całkiem ładny
widok. Gdyby była w innym nastroju, dostrzegłaby może w tej sytuacji coś romantycznego,
niezależnie od niepokojącego grzmotu. Czy to kropla deszczu spadła na przednią szybę? No
świetnie. Cudownie! Tylko tego jej trzeba.
Zaczęła na powrót bębnić palcami po kierownicy i czujnie zerkać w boczne lusterka,
a potem znowu we wsteczne.
Czemu Sonny tak się spóźnia? Czyżby zmienił zdanie? Ale dlaczego?
Wzięła torebkę i włożyła rękę do środka, aż usłyszała na dnie znajomy szelest. Wyjęła
paczuszkę drażetek M&M. Wysypała je na dłoń i po jednej wrzucała do ust jak tabletki
antydepresyjne zoloft, licząc na to, że czekolada uspokoi nerwy. Zazwyczaj jej pomagała.
– Ależ przyjedzie, oczywiście, że tak – oświadczyła głośno z pełnymi ustami, jakby
musiała usłyszeć swój głos, żeby słowa nabrały znaczenia. – Coś go zatrzymało. To bardzo
zajęty facet.
W minionym tygodniu tyle dla niej zrobił… Cóż, to jasne, że na niego poczeka.
Oszukiwała się, wmawiając sobie, że śmierć babci wcale jej nie obeszła. Tymczasem babcia
była jedyną osobą, która naprawdę ją rozumiała i wspierała. Jedyną, która jej broniła i uparcie
twierdziła, że Joan mieszka sama mimo ukończonej czterdziestki, bo to jest zgodne z jej
niezależną naturą i nie ma w tym nic godnego litości.
A teraz babcia, jej obrończyni i powiernica, jej adwokat, odeszła. Żyła długo
i szczęśliwie, ale ta świadomość nie wypełniała pustki, którą pozostawiła po sobie w życiu
Joan. Sonny pojmował ową znaczącą nieobecność i tylko dzięki niemu przetrwała ostatni
tydzień. Wspierał ją, zachęcał, żeby przeżyła bolesną stratę w pełni, choćby miało to oznaczać
gorzkie łzy i ciskanie gromów.
Uśmiechnęła się na wspomnienie jego poważnej miny z przecinającą czoło zmarszczką.
Zawsze był taki poważny i opanowany. A ona na tym etapie życia potrzebowała siły
i autorytetu.
Raptem, jakby w nagrodę za cierpliwość, pojawiły się reflektory samochodu. Wóz wił się
między drzewami. Gładko i spokojnie pokonywał zakręty, jakby kierowca zmierzający do
sekretnego, górującego nad miastem miejsca dobrze znał nieoświetloną drogę. Jakby często
nią jeździł.
Joan ścisnęło w żołądku. Podniecenie. Niepokój. Nerwy. Cokolwiek to znaczyło, udzieliła
sobie reprymendy. Takie emocje przystoją nastolatce, ale nie kobiecie w jej wieku.
Samochód zbliżył się, Joan poczuła na karku ostre światło reflektorów, zupełnie jakby to
były silne dłonie Sonny’ego, czasami pachnące wanilią. Mówił, że wanilia zabija
nieprzyjemne gryzące zapachy, z którymi ma na co dzień do czynienia w pracy. Tłumaczył
się ze wstydem, ale jej to nie przeszkadzało. Polubiła ten zapach. Miał w sobie coś kojącego.
Nad głową Joan grzmotnęło porządnie, z chmur spadało coraz więcej kropli, które
rozpluskiwały się na szybach samochodu i zamazywały widok. Dostrzegała teraz tylko cień
mężczyzny, czarną sylwetkę w kapeluszu, która wysiada z auta. Wyłączył silnik, ale zostawił
światła, przez co jeszcze trudniej było go zobaczyć.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]