Alchemik, E-książki, Lovecraft Howard

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Alchemik
Wysoko, na porośniętym trawą wierzchołku wzgórza, którego zbocza i
podstawę porastają leśne ostępy z pokrzywionymi, posępnymi drzewami,
stoi stare zamczysko moich przodków. Od stuleci jego blanki i krenele
spoglądały ponuro na dziką i surową okolicę wokoło, pełniąc funkcje
siedziby i warowni dumnego rodu, którego szlachetna linia starsza
jest nawet niż porośnięte mchem zamkowe mury. Owe stare, nadgryzione
zębem czasu wieżyce składały się ongi, jeszcze w czasach feudalizmu,
na jedną z najbardziej przerażających i strasznych fortec w całej
Francji. Z jego machikułowych gzymsów i podwyższonych blanków
odpierano ataki baronów, hrabiów, a nawet królów, na tyle skutecznie,
że jego przestronne komnaty nigdy nie rozbrzmiewały echem kroków
najeźdźców. Jednak w miarę upływu czasu wszystko się zmieniło. Lata
chwały należały już do przeszłości. Ubóstwo graniczące z nędzą w
połączeniu z dumą naszego imienia nie pozwalającą na złagodzenie tego
stanu poprzez prowadzenie kupieckiego trybu życia stało się
przyczyną, iż moi przodkowie nie zdołali utrzymać posiadłości w
stanie dawnej chluby i chwały, zaś odpadające od gzymsów kawałki
kamieni, chwasty pieniące się w parkach, wyschła fosa, źle
wybrukowane dziedzińce i chylące się ku upadkowi zewnętrzne wieże,
podobnie jak zapadające się posadzki, zżarta przez korniki boazeria i
wyblakłe gobeliny - wszystko to zdawało się opowiadać posępna
historię o czasach minionej świetności. W miarę upływu wieków
najpierw jedna, potem zaś druga z czterech wieź została opuszczona i
pozostawiona, by obrócić się w ruinę. Na koniec nieliczni już
potomkowie potężnych ongi władców majątku zagnieździli się w
ostatniej wieży.
To właśnie w jednej z ogromnych komnat owej wieży przyszedłem na
świat ja: Antoine, ostatni z nieszczęsnych, przeklętych hrabiów de
C..., 90 długich lat temu. W tych murach i pośród mrocznych,
cienistych ostępów leśnych, dzikich wąwozów i grot na zboczu wzgórza
poniżej, spędziłem pierwsze lata mego burzliwego życia, nie znałem
moich rodziców. Ojciec zginął w wieku lat 32 zabity przez kamień,
który jakimś sposobem odpadł od gzymsu jednej z opuszczonych wież, na
miesiąc przed moim przyjściem na świat. Matka umarła w połogu, a
opiekę nade mną i moją edukacją, przejął ostatni z zamkowych sług,
stary, wierny człek o wybitnej inteligencji, którego imię brzmiało,
jak pamiętam, Pierre. Byłem jedynakiem i doskwierał mi brak
towarzystwa, który był wynikiem osobliwego stylu wychowania,
narzuconego mi przez podstarzałego opiekuna, nie pozwalającego na
spotykanie się z dziećmi wieśniaków, bawiącymi się zwykle na
równinach u podnóża wzgórza. Pierre powiedział, że zakaz ten
obowiązywał mnie dlatego, iż jako szlachetnie urodzonemu nie
uchodziło mi przebywać w towarzystwie ludzi z plebsu. Teraz wiem
jednak, że chciał w ten sposób nie dopuścić, bym usłyszał pogłoski o
przerażającej klątwie, jaka ciążyła na naszym rodzie; o której plotki
krążyły dość szeroko, rozgłaszane i ubarwiane przez wieśniaków
opowiadających je sobie nawzajem, z podnieceniem i ze zgrozą,
wieczorami, przy rozgrzanych przyjemnie kominkach ich chat.
Tak odizolowany i pozostawiony samemu sobie spędziłem długie godziny
mego dzieciństwa na studiowaniu starych ksiąg, których bez liku było
w nawiedzanej przez cienie bibliotece zamczyska, lub też krążyłem bez
celu po widmowym lesie, którego rozległa połać sięgała nieomal
podnóża potężnego pagórka.
Być może wskutek takiego, a nie innego otoczenia, mój umysł bardzo
wcześnie ogarnęła mgiełka melancholii. Moja uwaga zaś skupiła się na
nauce i zgłębianiu mrocznych, okultystycznych sztuk.
O moim rodzie powiedziano mi możliwie jak najmniej, nie mniej nawet
tak skąpy zapas informacji zdołał wprawić mnie w tęgie przygnębienie.
Być może to wahanie z jakim mój stary opiekun rozmawiał ze mną o
moich przodkach spowodowało pojawienie się w mym sercu dojmującej
zgrozy, która narastała z każdą wzmianką o moim wielkim domu. Kiedy
przestałem być dzieckiem zdołałem zrozumieć oderwane fragmenty
 rozmów, przejęzyczenia i zapomnienia, które staruszkowi w miarę
upływu lat zdarzały się coraz częściej, i połączyłem je z pewną
okolicznością, która zawsze wydawała mi się dziwna, teraz zaś
uważałem ją za jawnie przerażającą. Okoliczność o której wspomniałem
to młody wiek w jakim hrabiowie z mego rodu rozstawali się z tym
światem. Z początku uważałem to za rzecz zwyczajną, sądząc, iż być
może należeliśmy do rodu ludzi żyjących krótko "z natury", w końcu
jednak zacząłem zgłębiać szczegóły poszczególnych przedwczesnych
zgonów i łączyć je z dygresjami staruszka, który często mówił o
klątwie jaka przez stulecia nie pozwoliła kolejnym dziedzicom mego
tytułu na przeżycie więcej niż trzydziestu dwóch lat.
Na dwudzieste pierwsze urodziny otrzymałem od Pierre'a rodzinny
dokument, który, jak mi powiedział, przechodził od wielu pokoleń z
ojca na syna i trafiał w ręce kolejnych spadkobierców tytułu. Jego
treść była doprawdy wielce osobliwa, i gdy przeczytałem go z uwagą,
potwierdziły się moje najmroczniejsze przypuszczenia. Moja wiara w
rzeczy nadnaturalne była wówczas bardzo silnie zakorzeniona, w
przeciwnym bowiem razie nawet nie zadawałbym sobie trudu, by rzucić
okiem na ów pożółkły ze starości dokument. Przeniósł mnie on do
mrocznych lat trzynastego wieku, kiedy stare zamczysko, w którym się
znajdowałem, było przerażającą, straszliwą, niezdobytą fortecą.
Na kartach dokumentu zawarta była historia o pewnym starcu, który
mieszkał ongi w naszym majątku, człeku wielce utalentowanym, choć był
on jedynie prostym wieśniakiem, o imieniu Michel, do którego dodawano
zwykle przydomek Mauvais - co znaczy Zły. Cieszył się on skądinąd
zasłużoną, paskudną reputacją. Studiował nauki nieznane jego ziomkom,
poszukując rzeczy takich jak Kamień Filozoficzny, czy Eliksir
Wiecznego Życia i, jak głosiła fama, posiadał ogromną wiedzę z
zakresu Czarnej Magii i Alchemii. Michael Mauvais miał jedynego syna,
imieniem Charles; młodzieńca "biegłego" podobnie jak on w
tajemniczych sztukach, zwanego Le Sorcier - czyli Czarownik. Para ta,
unikana przez wieśniaków - podejrzewana była o najbardziej odrażające
praktyki. Mówiono, że Michel spalił żywcem swoją żonę, by złożyć ją w
ofierze Diabłu; tym dwóm przerażającym indywiduom przypisywano
również niezliczone i niewyjaśnione zaginięcia dzieci tutejszych
wieśniaków. Pomimo mrocznej natury przejawianej tak przez ojca jak i
przez syna, ich ciemne dusze rozjaśniał jeden jedyny promyk
człowieczeństwa: zły starzec z całego serca kochał swojego syna,
podczas gdy młodzieniec darzył swojego ojca bardziej niż synowskim
afektem.
Którejś nocy na zamku powstało nieopisane zamieszanie, spowodowane
zniknięciem młodego Godfreya, syna hrabiego Henri. Grupa
poszukiwawcza z odchodzącym od zmysłów ojcem na czele, przybyła do
chaty czarowników i natknęła się tam na Michela Mauvais gotującego
coś w ogromnym, buchającym parą kotle. Bez konkretnej przyczyny, w
nagłym przypływie wściekłości i rozpaczy, hrabia rzucił się na
starego czarownika i zaczął go dusić. Nie rozluźnił uścisku, dopóki
ze starca nie uszły resztki życia. Tymczasem, rozradowani służący
oznajmili o odnalezieniu panicza Godfreya w odległej i nie
wykorzystywanej komnacie wielkiego zamczyska, stwierdzając tym samym,
choć po niewczasie, że Michel Mauvais umarł na próżno. Kiedy hrabia i
jego towarzysze odwrócili się od stygnącego z wolna ciała starca,
spomiędzy drzew wyłoniła się posępna sylwetka Charlesa le Sorcier.
Zdenerwowani służący wyjaśnili mu co się stało, jednak mężczyzna
przez chwilę wydawał się nie poruszony śmiercią ojca. Nagle,
podchodząc wolno do hrabiego, dobitnie wypowiedział przerażające
słowa klątwy, która od tej pory spędzała sen z powiek kolejnym
dziedzicom rodu de C...:
"niechaj nigdy szlachcic z twego rodu nie przeżyje więcej lat niż
ty!"
Po czym odskoczywszy w tył, w cień drzew, wyrwał spomiędzy fałd swej
tuniki fiolkę bezbarwnego płynu i cisnąwszy ją w twarz mordercy swego
ojca rozpłynął się w mroku nocy. Hrabia skonał na miejscu i
pogrzebano go następnego dnia, w kilka godzin po jego trzydziestych
 drugich urodzinach, nie odnaleziono śladu zabójcy, pomimo iż grupki
uzbrojonych wieśniaków przeczesały okoliczne lasy i pastwiska wokół
wzgórza.
Czas i brak kogoś kto mógłby przypominać o niej, zatarł wspomnienia
klątwy w umysłach rodziny zmarłego hrabiego, toteż kiedy Godfrey,
mimowolny sprawca całej tragedii zginął, przeszyty strzałą, na
polowaniu, w wieku lat 32, jedyną reakcją był smutek i żal wywołany
jego przedwczesnym odejściem. Kiedy jednak, wiele lat później
następny hrabia, imieniem Robert został znaleziony bez życia na
pobliskim polu, i nie wykryto konkretnej przyczyny jego zgonu,
wieśniacy poczęli szeptać, że ich senior, na krótko przed spotkaniem
ze śmiercią skończył 32 lata. Louis, syn Roberta w tym samym wieku co
ojciec utopił się w zamkowej fosie, i od tej pory, upiorna kronika
przerażających wypadków ciągnie się przez całe stulecia - Henri,
Robertowie, Antoineowie i Armandowie - wszyscy oni zostali skoszeni
przez bezlitosną kostuchę, gdy liczyli sobie prawie dokładnie tyle
samo lat co ich przodek, kiedy zamordował starego Michela Mauvais.
To co przeczytałem upewniło mnie, że zostało mi jeszcze najwyżej
jedenaście lat. Życie które dotąd sobie lekceważyłem, stało się mi
cenniejsze z każdym mijającym dniem, gdy zagłębiałem się coraz dalej
i dalej w świat tajemnych sztuk czarnej magii. Ponieważ żyłem w
odosobnieniu, nowoczesna nauka nie miała na mnie najmniejszego wpływu
i pracowałem z równym zacięciem jak stary Michel i Charles, usiłując
zgłębić sekrety demonologicznych i alchemicznych nauk. Mimo to w
żaden sposób nie potrafiłem wytłumaczyć dziwnej klątwy spoczywającej
na moim rodzie. W chwilach niezwykłej wręcz racjonalności, byłem
nawet gotów szukać naturalnego wyjaśnienia. Jednak - kiedy
poszukiwania naukowe spełzły na niczym - powróciłem do
okultystycznych studiów i próby znalezienia zaklęcia, które
uwolniłoby mój ród od przerażającego brzemienia. Jednego byłem
absolutnie pewny. Nigdy nie powinienem się ożenić, bo jeśli nie
powstanie następna gałąź naszej rodziny, być może klątwa zakończy się
na mojej osobie.
Gdy dobiegałem trzydziestki, stary Pierre został wezwany w ostatnią
podróż do najodleglejszej z krain. Pogrzebałem go własnoręcznie pod
kamieniami na dziedzińcu, po którym tak lubił przechadzać się za
życia. Zostałem więc sam w posępnych murach fortecy, a dławiące
uczucie samotności sprawiło, iż umysł przestał buntować się przed
nieuchronną zgubą i praktycznie rzecz biorąc pogodziłem się z tym, że
podzielę los moich przodków. Wiele czasu zajmowało mi obecnie
zwiedzanie ruin, opuszczonych sal i wieź starego zamczyska, do
których w młodości nie pozwalał mi zaglądać strach, i w których - jak
mawiał stary Pierre - od czterech stuleci nie postała ludzka stopa.
Napotkałem tam wiele osobliwych i przerażających rzeczy. Moje oczy
spoglądały na meble pokryte naniesionym przez stulecia kurzem i
przeżarte do cna przez wilgoć i grzyby. Wszędzie rozciągały się
grube, lepkie, odrażające pajęczyny, a w nieprzeniknionych
ciemnościach rozlegał się łopot ogromnych, skórzastych, nietoperzych
skrzydeł.
Prowadziłem dokładny dziennik, zapisując w nim dokładnie dni, a nawet
godziny, gdyż każdy ruch wahadła starego zegara stojącego w
bibliotece zdawał się przypominać mi o nieuchronności mego losu. W
końcu nadszedł czas, którego tak się obawiałem. Ponieważ moi
przodkowie pożegnali się z życiem na krótko przed ukończeniem 32 roku
życia, osiągnąwszy ów złowieszczy wiek zacząłem spodziewać się, że
śmierć może zaskoczyć mnie praktycznie w każdej chwili, nic
wiedziałem w jakiej dziwnej objawi mi się postaci, wiedziałem wszak,
iż nie będę jej potulną pasywną ofiarą. Z żywszym wigorem wznowiłem
zwiedzanie starego zamku i przepatrywanie znajdujących się w nim
osobliwości.
Stało się to podczas najdłuższej z moich wędrówek w opuszczonej
części zamku na mniej niż tydzień przed fatalną godziną, która, jak
się obawiałem, będzie ostateczną granicą mego ziemskiego żywota, i
której przeżycia nie łudziłem się w najśmielszych marzeniach. Przez
 większą część ranka kręciłem się w górę i w dół po na wpół
zniszczonych schodach w jednej z najbardziej zapuszczonych,
pradawnych wież. Po południu postanowiłem odwiedzić niższe poziomy
schodząc w głąb czegoś, co wyglądało na średniowieczne lochy lub, być
może, prochownię. Kiedy wędrowałem wolno wzdłuż pokrytego warstewką
saletry przejścia u podnóża ostatnich schodów stwierdziłem, że
podłoże jest wyjątkowo wilgotne i niebawem w migotliwym świetle
pochodni spostrzegłem, iż dalszą drogę zagradza mi gruba, ślepa,
pokryta wodnymi zaciekami ściana. Odwróciłem się, by zawrócić, gdy
wtem mój wzrok padł na niewielką uchylną klapę z żelaznym kółkiem
pośrodku, znajdującą się dokładnie pod moimi stopami. Odstąpiłem o
krok i pochyliwszy się, uniosłem ją z trudnością odsłaniając mroczną
czeluść, z której buchnął podmuch cuchnącego powietrza o mało nie
gasząc mojej pochodni; w jej złotawym blasku dostrzegłem szczyt
wąskich kamiennych schodów. Kiedy, pochyliwszy dłoń z pochodnią w
głąb otworu, stwierdziłem, iż łuczywo pali się swobodnie i nie
zamierza zgasnąć, podjąłem decyzję. Stopni było sporo i prowadziły
one do wąskiego kamiennego korytarza, który, o czym byłem przekonany,
musiał znajdować się głęboko pod powierzchnią ziemi. Był on, jak się
okazało bardzo długi i kończył się masywnymi dębowymi drzwiami,
ociekającymi wilgocią i uparcie opierającymi się podejmowanym przeze
mnie próbom ich otwarcia. Gdy po pewnym czasie zaprzestałem próżnych
wysiłków, i zawróciłem ku schodom, przeżyłem najbardziej
zdumiewający, mrożący krew w żyłach szok, jaki jest w stanie ogarnąć
ludzki umysł.
Nagle, bez ostrzeżenia, usłyszałem jak ciężkie drzwi za moimi plecami
otwierają się powoli, przy wtórze skrzypienia zardzewiałych zawiasów.
Moich pierwszych wrażeń po prostu nie sposób opisać. Spotkanie, w
miejscu takim jak ten opuszczony stary zamek z ewidentnym dowodem
obecności człowieka, czy ducha wywołało w moim mózgu uczucie
dojmującej, przenikającej do szpiku kości zgrozy. Kiedy się w końcu
odwróciłem i spojrzałem w kierunku źródła dźwięku, skamieniałem z
przerażenia. W prastarych gotyckich drzwiach stał jakiś człowiek. Był
to mężczyzna noszący długą ciemną, średniowieczną tunikę i myckę.
Jego długie włosy i gęsta broda miały przeraźliwy, ciemny odcień.
Czoło wydawało się nienaturalnie wysunięte do przodu, policzki
zapadnięte i pokryte niewiarygodnie głębokimi zmarszczkami, a jego
długie, powykrzywiane i przypominające szpony ręce, były niemal
marmurowo białe; tak białych rąk nie widziałem jeszcze u żadnego
człowieka. Jego sylwetka, chuda jak u kościotrupa była dziwnie
przygarbiona i nieomal ginęła wśród fałd luźnej, osobliwej szaty.
Najbardziej zdumiewające były jednak jego oczy - bliźniacze jaskinie
bezdennej czerni, przepełnione zrozumieniem i wiedzą, nasycone jednak
robaczywym, niemal namacalnym złem. Wpatrywały się teraz we mnie,
przeszywając mą duszę jadem nienawiści i sprawiały, że stałem w
bezruchu, jak wrośnięty w ziemię. Wreszcie postać przemówiła tubalnym
głosem, który zmroził mnie do szpiku kości swą pustką i nieskrywaną
wrogością. Język, jakim posługiwał się ów mężczyzna był pewną formą
łaciny używanej przez średniowiecznych uczonych i którą znałem dzięki
zgłębieniu rozlicznych dzieł starych alchemików i demonologów. Widmo
powiedziało mi o klątwie, która wisiała nad mym rodem, o moim
zbliżającym się końcu, o morderstwie Michela Mauvais popełnionym
przez mego przodka i o upojnej zemście Charlesa Le Sorcier.
nieznajomy opowiedział mi również o tym, jak młody Charles zniknąwszy
w mroku nocy, powrócił, wiele lat później, by zabić hrabiego
Godfreya, na polowaniu, kiedy dziedzic osiągnął określony wiek,
zbliżony do wieku w jakim ojciec jego dokonał okrutnego zabójstwa;
oraz o tym jak potajemnie powrócił do zamczyska, gdzie, nie zauważony
przez nikogo, zamieszkał w podziemnej komnacie, w drzwiach której
stał obecnie upiorny narrator, o tym jak dopadł Roberta, syna
Godfreya, na polu i napoiwszy go - przemocą - trucizną, pozostawił
trzydziestodwuletniego mężczyznę na śmierć w długich męczarniach,
wypełniając tym samym złowrogie słowa swej klątwy.
W tym momencie pozostawiona została w sferze domysłów kwestia
 rozwiązania najważniejszej tajemnicy: w jaki sposób mianowicie klątwa
mogła trwać przez stulecia, skoro niewątpliwie musiał nadejść taki
dzień, iż Charles Le Sorcier rozstał się z życiem: mężczyzna bowiem
zmienił temat i zajął się opowieścią o alchemicznych badaniach dwóch
czarowników - ojca i syna, mówiąc przede wszystkim o badaniach
Charlesa Le Sorcier dotyczących eliksiru, który dałby pijącej go
osobie wieczne życie i młodość. Jego entuzjazm na krótką chwilę
przygasił płonący w jego oczach płomień nienawiści, która w pierwszej
chwili tak mnie przeraziła, ale nieoczekiwanie wrogość powróciła i, z
głośnym wężowym syknięciem, obcy uniósł trzymaną w dłoni szklaną
fiolkę, zamierzając, jak się domyśliłem zakończyć mój ziemski żywot w
taki sam sposób, jak Charles Le Sorcier przed sześciuset laty
uśmiercił mego przodka.
Kierowany dziwnym instynktem przetrwania zerwałem wiążące mnie,
niewidzialne okowy lęku i cisnąłem dogasającą już pochodnię w upiorną
postać stanowiącą dla mnie śmiertelne zagrożenie. Usłyszałem trzask
pękającej i niegroźnej już Fiolki, rozstrzaskującej się o kamienną
posadzkę, gdy tunika dziwnego mężczyzny zapaliła się oświetlając całe
pomieszczenie upiornym, krwistopomarańczowym blaskiem. Wrzask
przerażenia i bezsilnej wściekłości wydany przez niedoszłego zabójcę
był zbyt wielkim ciężarem dla moich starganych nerwów i zemdlony
runąłem na śliską, wilgotną posadzkę.
Kiedy doszedłem do siebie wszystko tonęło w przerażającej ciemności,
a mój umysł na krótką chwilę sparaliżowała zgroza, że mógłbym ujrzeć
coś więcej, nie mniej jednak ciekawość okazała się silniejsza.
Kim - zapytywałem sam siebie - był ów zły człowiek i w jaki sposób
znalazł się w murach tego zamczyska? Dlaczego szukał zemsty za śmierć
Michela Mauvais i w jaki sposób klątwa przetrwała stulecia po śmierci
Charlesa le Sorcier?
Strach opuścił mnie, bowiem wiedziałem, że ten którego pokonałem był
głównym źródłem mego zagrożenia i to on miał zadać mi śmierć, by
klątwa mogła się spełnić. Teraz byłem wolny i przepełniało mnie
pragnienie dowiedzenia się czegoś więcej o złowieszczej istocie,
która przez stulecia nawiedzała mój ród i zmieniła mą młodość w pasmo
nie kończącego się koszmaru.
Ogarnięty żądzą zacząłem grzebać w kieszeniach w poszukiwaniu
krzesiwa i stali, po czym zapaliłem drugą, nie używaną pochodnię,
jaką miałem przy sobie. Blask łuczywa oświetlił przede wszystkim
leżącą na ziemi, skręconą i poczerniałą postać tajemniczego
mężczyzny. Upiorne oczy były teraz zamknięte. Ponieważ był to
odrażający widok odwróciłem się i wszedłem do komnaty za gotyckimi
drzwiami. Znalazłem za nimi coś, co przypominało laboratorium
alchemika. W jednym rogu znajdowała się sterta lśniącego, żółtego
metalu, który lśnił i migotał w blasku mojej pochodni. Mogło to być
złoto, ale nie przystanąłem by to sprawdzić, bowiem ostatnie
przeżycia wpłynęły na mnie w nader osobliwy sposób. W drugim końcu
komnaty znajdował się otwór prowadzący do jednego z dzikich wąwozów w
mrocznych ostępach lasu porastającego zbocze wzgórza. Dopiero teraz,
przepełniony zdumieniem, uświadomiłem sobie w jaki sposób człowiek ów
dostał się do zamku.
Wyszedłem z pomieszczenia. Zamierzałem minąć szczątki nieznajomego,
nawet na niego nie spoglądając, ale gdy się doń zbliżyłem wydało mi
się, że usłyszałem słaby dźwięk, jak gdyby w poczerniałym ciele tliła
się jeszcze iskierka plugawego życia. Z odrazą pochyliłem się, by
przyjrzeć się zdeformowanemu, nadpalonemu ciału spoczywającemu na
ziemi, nagle te przerażające oczy, czarniejsze nawet niż osmalona
twarz, w której były osadzone, otworzyły się szeroko w wyrazie,
którego nie potrafię określić. Spękane wargi szeptały niezrozumiałe
dla mnie słowa. Raz wychwyciłem nazwisko Charlesa Le Sorcier, w
pewnej chwili wydawało mi się, że słyszę niewyraźne: "lata" i
"klątwa". Było to jednak zbyt mało, by zrozumieć sens tej bezładnej
wypowiedzi. Widząc, że nie pojmuję znaczenia jego słów, mężczyzna
drgnął, a w jego oczach raz jeszcze rozbłysł płomień wrogości.
Wzdrygnąłem się mimowolnie, i naraz ów ludzki wrak, resztką sit
  [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • odszkodowanie.xlx.pl