Alistair MacLean - Przelecz zlamanego serca, Eboki

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Alistair MacLean
Przełęcz złamanego serca.
OSOBY
John Deakin . . . . . . . . . . . . . . . . rewolwerowiec
Pułkownik Claremont . . . . . . . . oficer kawalerii
Pułkownik Fairchild . . . . . . . . . komendant Fortu Humboldta
Gubernator Fairchild . . . . . . . . . gubernator stanu Nevada
Marika Fairchild . . . . . . . . . . . . bratanica gubernatora
i córka pułkownika
Major O'Brien . . . . . . . . . . . . . . adiutant gubernatora
Nathan Pearce . . . . . . . . . . . . . . szeryf
Sepp Calhoun . . . . . . . . . . . . . . osławiony bandyta
Biała Ręka . . . . . . . . . . . . . . . . . wódz Pajutów
Garrity . . . . . . . . . . . . . . . . . . . hazardzista
Wielebny Theodore Peabody . . przyszły kapelan Virginia Cit
Doktor Molyneux . . . . . . . . . . . lekarz wojskowy
Chris Banlon . . . . . . . . . . . . . . . maszynista
Carlos . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . kucharz
Henry . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . kelner
Bellew . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . sierżant
Devlin . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . hamulcowy
Rafferty . . . . . . . . . . . . . . . . . . . żołnierz
Ferguson, Carter, Simpson . . . . telegrafiści wojskowi
Benson, Carmody, Harris . . . . . bandyci mniejszego kalibru
Kapitan Oakland,
Porucznik Newell . . . . . . . . . . występują biernie, choć nie
bez znaczenia dla akcji
OSOBY
John Deakin . . . . . . . . . . . . . . Pułkownik Claremont . . . . . . . . . Pułkownik Fairchild . . . . . . . . .
Gubernator Fairchild . . . . . . . . . Marika Fairchild . . . . . . . . . . . .
Major O'Brien . . . . . . . . . . . . . Nathan Pearce . . . . . . . . . . . . . Sepp Calhoun . . . . . . . . . . . .
. Biała Ręka . . . . . . . . . . . . . . . Garrity . . . . . . . . . . . . . . . . Wielebny Theodore Peabody . . .
. Doktor Molyneux . . . . . . . . . Chris Banlon . . . . . . . . . . . Carlos . . . . . . . . . . . . . . . . .
Henry.................. Bellew . . . . . . . . . . . . . . . . . Devlin . . . . . . . . . . . . . . . . . Rafferty . . . . . . .
. . . . . . . . . . Ferguson, Carter, Simpson . . . . . Benson, Carmody, Harris . . . . . . Kapitan
Oakland,
porucznik Newell . . . . . . . . . . .
rewolwerowiec oficer kawalerii
komendant Fortu Humboldta gubernator stanu Nevada bratanica gubernatora
i córka pułkownika adiutant gubernatora szeryf
osławiony bandyta wódz Pajutów hazardzista przyszły kapelan Virginia City . lekarz wojskowy
maszynista kucharz kelner sierżant hamulcowy żołnierz telegrafiści wojskowi bandyci mniejszego
kalibru
występują biernie, choć nie bez znaczenia dla akcji
osadzenie akcji niniejszej książki w roku 1893 podyktowały następujące wydarzenia:
gorączka złota w Kalifornii . . . . . . . . . . . . . . . . . .
1855-75
odkrycie pokładów złota w Comstock . . . . . . . . . . .
1859
buunty Indian w Nevadzie . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
1860-80
proklamowanie stanu Nevada . . . . . . . . . . . . . . . . .
1864
zakończenie budowy kolei Union Pacific . . . . . . . . . . 1869
odkrycie wielkiej żyły złota w kopalni Bonanza . . . . .1873
epidemia cholery w Górach Skalistych . . . . . . . . . . . 1873
skonstruowanie pierwszego karabinu powtarzalnego
typu „Winchester" . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 1873
- założenie Uniwersytetu Stanu Nevada (w Elko) . . . . . .
1873
Katastrofalny pożar w Lake's Crossing
od 1879 roku zwanym Reno) . . . . . . . . . . . . . . . . . 1873
notabene: Wysyłanie wojska do zwalczania epidemii cholery jest tylko ~.-a z pozoru dziwne - w
Nevadzie służbę zdrowia zorganizowano dopiero w roku 1893.
Rozdział pierwszy
Bar hotelu w Reese City, górnolotnie nazwanego „Imperial", zionął atmosferą porażki i rozkładu,
bezbrzeżną tęsknotą za świetnością dni minionych, dni, które odeszły na zawsze. Z popękanych i
brudnych ścian, tu i ówdzie otynkowanych, spoglądały wyblakłe podobizny osobników z sumiastymi
wąsami, nieodparcie kojarzące się z szajką bandytów. Brak napisu „Poszukiwany" pod wizerunkami
zakrawał na ironię. Obłupane deski, które udawały podłogę, były niemiłosiernie wypaczone, ich
barwa zaś pozwalała przypuszczać, że ściany odmalowano względnie niedawno. Liczne spluwaczki,
w które nikt jakoś nie trafiał, dawały się zauważyć gołym okiem, czego nie można powiedzieć o
choćby najmniejszym nie zaśmieconym kawałku podłogi - pod nogami walały się setki niedopałków,
a wypalone ślady na deskach świadczyły niezbicie, że palacze nie zawracali sobie głowy gaszeniem
cygar. Klosze lamp naftowych, podobnie jak sufit, były czarne od sadzy, a wiszące nad szynkwasem
długie lustro upstrzone przez muchy. Strudzonemu podróżnikowi. szukającemu schronienia bar
oferował jedynie całkowity brak higieny, nastrój krańcowej dekadencji i obezwładniające poczucie
przygnębienia i rozpaczy.
Nie inaczej prezentowała się klientela lokalu, doskonale pasująca do ogólnej atmosfery. Przeważali
nieprzyzwoicie wiekowi, apatyczni bywalcy, obdarci i nie ogoleni. Wszyscy jak jeden mąż
kontemplowali niewesołą i beznadziejną przyszłość przez dno szklanek z whisky. Samotny barman -
krótkowzroczny jegomość w sięgającym po pachy fartuchu, który, przewidując kłopoty z pralnią,
przezornie ufarbował na czarno w zamierzchłej przeszłości - wyraźnie podzielał podły nastrój.
Trzymał w ręku pamiętającą lepsze czasy ścierkę, na której od biedy można by się doszukać śladów
bieli, i z ponurą miną usiłował doprowadzić do połysku straszliwie popękaną i wyszczerbioną
szklankę.
Porwał się z motyką na słońce. Jego ślamazarne ruchy przywodziły na myśl wskrzeszonego
nieboszczyka, który zapadł na artretyzm. Hotel „Imperial" i współczesne mu hulaszcze, gościnne i
przytulne zajazdy wiktoriańskiej Anglii, znane z kart powieści Dickensa, dzieliła nieprzebyta
przepaść.
W całym barze istniała tylko jedna oaza życia towarzyskiego. Wokół stołu przy samych drzwiach
rozsiadło się sześć osób. Trzy z nich zajmowały biegnącą wzdłuż ściany ławę z wysokim oparciem.
Siedzący pośrodku mężczyzna niewątpliwie grał pierwsze skrzypce przy stole. Wysoki i szczupły,
nosił mundur pułkownika kawalerii Stanów Zjednoczonych. Ogorzała twarz i „kurze łapki" pod
oczami zdradzały człowieka, który dużo przebywa na słońcu. Miał około pięćdziesięciu lat, orli nos,
inteligentną twarz i bujne, zaczesane do tyłu włosy, a ponadto - rzecz na owe czasy niezwykła - był
gładko ogolony. Właśnie patrzył z niechęcią na mężczyznę stojącego po drugiej stronie stołu.
Człowiek ten, olbrzymi ponurak ubrany od stóp do głów na czarno, nosił czarny, cienki jak kreska
wąsik, a na piersi miał błyszczącą odznakę szeryfa.
- Ależ pułkowniku Claremont! - protestował. - W tych okolicznościach...
- Przepisy są przepisami - przerwał mu Claremont uprzejmie, acz ostrym i ciętym tonem, który
znakomicie pasował do jego powierzchowności. - Sprawy wojskowe leżą w gestii wojska, a w gestii
cywilów - cywilne. Żałuję, szeryfie...
- Pearce. Nathan Pearce.
- A tak, oczywiście. Przepraszam, powinienem wiedzieć, jak pan się nazywa. - Claremont
potrząsnął głową ze skruchą, lecz w jego głosie nie było śladu skruchy, kiedy mówił dalej: - Nasz
pociąg wiezie wojsko. Cywile nie mogą nim podróżować... chyba że mają specjalne zezwolenie z
Waszyngtonu.
- Czyż nie pracujemy wszyscy dla rządu federalnego? - zapytał Pearce łagodnie.
- W świetle przepisów wojskowych, nie.
- Rozumiem - bąknął szeryf, choć najwyraźniej nic nie rozumiał. Powoli, z namysłem, zlustrował
pozostałą piątkę przy stole, w tym jedną kobietę. Nikt z nich nie nosił munduru. Zatrzymał wzrok na
małym, chudym człowieczku w surducie i koloratce, którego wysokie czoło ścigało szybko
ustępujące pola włosy. Duchowny, o wiecznie wylęknionej twarzy, wiercił się teraz niespokojnie pod
badawczym spojrzeniem szeryfa, a jego wydatne jabłko Adama poruszało się w górę i w dół, jak
gdyby bez przerwy przełykał ślinę.
- Wielebny Theodore Peabody ma zarówno specjalne zezwolenie, jak i kwalifikacje - wyjaśnił
sucho Claremont. Było jasne, że szacunek pułkownika dla pastora ma swoje granice. - Jego krewny
jest osobistym sekretarzem prezydenta. Wielebny Peabody będzie kapelanem w Virginia City.
- Kim?! - Pearce z niedowierzaniem przeniósł wzrok z pastora na Claremonta. - Chyba zwariował!
Dłużej by się uchował wśród Pajutów. Peabody zwilżył językiem wargi, a jego grdyka znów zaczęła
podskakiwać.
- Ale... ale podobno Pajuci natychmiast zabijają każdego białego, który im wpadnie w ręce -
wyjąkał.
- Nie tak natychmiast. Zwykle robią to powolutku - pocieszył go szeryf i spojrzał na zwalistego,
pękatego mężczyznę, który siedział obok pastora. Nosił on garnitur w krzykliwą kratę, miał wydatne,
odpowiadające jego budowie szczęki i uśmiechał się wylewnie.
- Doktor Edward Molyneux, szeryfie, do usług - przedstawił się tubalnym głosem.
- Domyślam się, że pan też jedzie do Virginia City. Czeka tam pana sporo roboty... głównie
wystawianie aktów zgonu. Szkoda tylko, że rzadko kiedy powodem zejścia będą przyczyny naturalne.
- Nie dla mnie te jaskinie grzechu - odparł Molyneux pogodnie. - Ma pan przed sobą nowo
mianowanego lekarza Fortu Humboldta. Tyle że nie znaleźli jeszcze dla mnie munduru.
Pearce skinął głową, odmówił sobie paru nasuwających się komentarzy i znowu przesunął wzrok.
- Oszczędzę panu zachodu z przesłuchiwaniem wszystkich po kolei - odezwał się Claremont z
lekka poirytowanym głosem. - Alę nie dlatego, że ma pan prawo wiedzieć. Ot, tak ze zwykłej
uprzejmości. - Nie sposób ocenić, czy ta nagana była zamierzona i czy odniosła skutek.
Pułkownik wskazał na swego sąsiada po prawej ręce - mężczyznę o patriarchalnym wyglądzie
i falujących siwych włosach. Nosił on wąsy i brodę. Mógłby ni stąd, ni zowąd wejść do gmachu
senatu Stanów Zjednoczonych i zająć miejsce na sali obrad, a nikt by nawet nie mrugnął. Gdyby nie
broda, byłby uderzająco podobny do Marka Twaina.
- Zna pan zapewne gubernatora Nevady, pana Fairchilda - rzekł Claremont.
Pearce skłonił głowę i z niejakim zainteresowaniem spojrzał na młodą, dwudziestokilkuletnią
kobietę siedzącą po lewej ręce pułkownika. Miała bladą cerę i niezwykle czarne, zamglone oczy. Jej
mocno ściągnięte włosy, prawie niewidoczne spod pilśniowego kapelusza o szerokim rondzie, były
również czarne. Siedziała skulona, owinięta szczelnie w szary płaszcz o tym samym odcieniu co
kapelusz - właściciel hotelu „Imperial" uważał, że jego dochody nie pozwalają na taką rozrzutność,
jak zakup drewna na opał.
- Panna Marika Fairchild, bratanica gubernatora.
- Ach tak? - Pearce oderwał wzrok od dziewczyny i spojrzał na pułkownika. - Pewnie nowy
kwatermistrz? - zadrwił.
Panna Fairchild jedzie do ojca, komendanta Fortu Humboldta - wyjaśnił Claremont zwięźle. -
Starsi rangą oficerowie mają ten przywilej. - Skinął ręką w lewo. - A to adiutant gubernatora i
oficer łącznikowy, major Bernard O'Brien. Major...
Przerwał w pół zdania i popatrzył z zaciekawieniem na Pearce'a, który przyglądał się O'Brienowi -
tęgiemu mężczyźnie o pulchnej, opalonej i wesołej twarzy.
O'Brien również przyglądał się Pearce'owi z rosnącym zainteresowaniem. Wreszcie, poznając go,
zerwał się na równe nogi. Uśmiechnięci od ucha do ucha, obaj skoczyli ku sobie z wyciągniętymi
rękami. Ściskali się i klepali po plecach jak bracia, którzy odnaleźli się po latach rozłąki. Stali
bywalcy hotelu „Imperial" obserwowali ich ze zdumieniem - nawet najstarszy z nich nie pamiętał, by
szeryf Nathan Pearce kiedykolwiek okazał choćby cień wzruszenia.
- Sierżant Pearce! - wykrzyknął O'Brien rozpromieniony. - Jak mogłem nie skojarzyć od razu?!
Nathan Pearce we własnej osobie! W życiu bym cię nie poznał. Człowieku, pod Chattanooga miałeś
brodę...
- Prawie tak długą jak ty, poruczniku.
- Majorze - poprawił go O'Brien z udaną powagą i dodał ze smutkiem: - Awans nierychliwy, ale
sprawiedliwy. A niech mnie... Nathan Pearce! Najlepszy zwiadowca w całej armii, największy
pogromca Indian, najszybszy rewolwer...
- Z wyjątkiem ciebie, majorze - wtrącił sucho szeryf. - Pamiętasz, jak... - i zapominając o reszcie
towarzystwa, dziarskim krokiem ruszyli objęci do szynkwasu.
Tandetny przepych tego koszmarka projektanckiego był tak niebywały, że właściwie zasługiwał na
podziw. Szynkwas tworzyły trzy ogromne - i ogromnie ciężkie - podkłady kolejowe, osadzone bez
żadnego zabezpieczenia na dwóch kozłach, na oko niezdolnych udźwignąć nawet drobnej części
ciężaru, jakim je obarczono. Niegdyś klasyczną prostotę tego projektu ukrywało zielone linoleum na
wierzchu i wiszące z trzech stron aksamitne zasłony, sięgające podłogi. Ale czas nieubłaganie
rozprawił się zarówno z linoleum, jak z aksamitem i obecnie każdy mógł podziwiać tajemnicę
zamysłu projektanta.
Pearce nie zląkł się wątłej konstrukcji szynkwasu. Bez wahania oparł na nim łokcie i dał stosowny
znak czyścicielowi szklanek. Dwaj znajomi pogrążyli się w cichej rozmowie.
Przy stole koło drzwi nikt nie zabierał głosu. Po chwili Marika Fairchild przerwała milczenie.
- Co miał na myśli szeryf mówiąc „z wyjątkiem ciebie"? - zapytała ze zdziwieniem. - Rozmawiali o
tropieniu, walce z Indianami, o strzelaniu, a przecież major potrafi tylko wypełniać formularze,
śpiewać irlandzkie piosenki, opowiadać te swoje okropne anegdoty i... i...
- I zabijać sprawniej niż ktokolwiek ze znanych mi ludzi, prawda, gubernatorze?
- Prawda. - Gubernator oparł dłoń na ramieniu bratanicy. - Moja droga, podczas wojny secesyjnej
O'Brien należał do tych oficerów Unii, którzy otrzymali najwyższe odznaczenia. Trzeba na własne
oczy zobaczyć, jak radzi sobie ze strzelbą czy rewolwerem, żeby w to uwierzyć. Major O'Brien jest
moim adiutantem, to prawda, ale adiutantem bardzo szczególny. W tych górskich stanach polityka - a
w końcu jestem politykiem - przybiera czasami postać, jak by to powiedzieć... przemocy fizycznej.
Dopóki jednak mam go przy sobie, mogę spać spokojnie.
- Ktoś mógłby cię skrzywdzić? Chcesz powiedzieć, że masz wrogów? - Wrogów! - Gubernator
nieomal parsknął. - Znajdź mi gubernatora na zachód od Missisipi, który twierdzi, że ich nie ma, a
pokażę ci wierutnego kłamcę.
Marika spojrzała na niego niepewnie i z niedowierzaniem przeniosła wzrok na szerokie bary
stojącego przy szynkwasie O'Briena. Chciała coś powiedzieć, lecz rozmyśliła się, bo major i szeryf
odwrócili się i ze szklankami w rękach ruszyli do stołu. Rozmawiali teraz z ożywieniem. O'Brien
starał się uspokoić rozdrażnionego przyjaciela.
-- Do diabła, O'Brien - mówił szeryf - wiesz przecież, co to za jeden, ten Sepp Calhoun. Morderca,
który rabował dyliżanse i pociągi, podżegał do wojen, sprzedawał Indianom broń i alkohol...
- Wszyscy wiemy, co to za jeden - przerwał mu major pojednawczo. - Nikt bardziej od niego nie
zasłużył sobie na stryczek. I będzie wisiał.
- Tyle że najpierw musi wpaść w ręce jakiegoś przedstawiciela prawa. Tutaj ja reprezentuję prawo, a
nie ty i to twoje wojsko. Calhoun siedzi teraz w areszcie Fortu Humboldta. Ja tylko chcę go tu
sprowadzić, nic więcej. Pojadę tam waszym pociągiem, a wrócę jakimś innym.
- Słyszałeś, Nathan, co powiedział pułkownik. - Zakłopotany i skrępowany O'Brien zwrócił się do
Claremonta: - Jak pan sądzi, czy moglibyśmy odesłać tego przestępcę do Reese City pod eskortą?
- Da się załatwić - odparł Claremont bez wahania. Pearce zmierzył go wzrokiem.
- Czy mi się zdawało, czy sam pan twierdził, że ta sprawa nie leży w gestii wojska? - wycedził
zimno.
- Bo i nie leży. Robię panu tylko grzeczność. Wóz albo przewóz, szeryfie. - Oficer wyciągnął z
kieszeni zegarek i spojrzał na niego z irytacją. - Nakarmiono już i napojono te przeklęte konie? Boże
jedyny, dzisiejsze wojsko! Nikt nic nie zrobi, jeśli samemu wszystkiego się nie dopilnuje. - Wstał. -
Wybaczy pan, gubernatorze, ale za pół godziny musimy ruszać. Zaraz wracam.
- No proszę, rozkazuje mi, jakbym był na jego żołdzie, choć póki co to społeczeństwo na mnie
płaci - zauważył Pearce po wyjściu Claremonta. - Pół godziny? - Ujął O'Briena pod ramię i
poprowadził go do szynkwasu. - Trochę to mało, żeby nadrobić te dziesięć lat.
- Chwileczkę, panowie - zatrzymał ich gubernator Fairchild. Sięgnął do teczki i wyciągnął
zalakowaną kopertę. - Chyba o czymś zapomnieliśmy, majorze?
- Wie pan, jak to jest, gdy dwaj towarzysze broni spotkają się po latach - usprawiedliwił się jego
adiutant, wziął kopertę i podał ją Pearce'owi. - Szeryf z Ogden prosił, żeby ci to przekazać.
Pearce podziękował skinieniem głowy i ruszył z majorem do szynkwasu. Po drodze O'Brien
rozejrzał się od niechcenia. Jego uśmiechnięte irlandzkie oczy niczego nie pominęły. W ciągu
ostatnich pięciu minut nie zaszła tam najmniejsza zmiana, nikt nawet nie drgnął. Zdawało się, że
starcy przy ladzie i stołach zastygli na wieki niczym postacie z gabinetu figur woskowych. W tej
samej chwili otworzyły się drzwi i do baru weszło pięciu mężczyzn. Bez słowa zajęli stół w głębi sali.
Jeden z nich wyciągnął talię kart.
- Ruchliwe tu macie towarzystwo, nie powiem - zauważył O'Brien. - Całe ruchliwe towarzystwo, w
tym także ci, których trzeba było podsadzić na konie, wyjechało kilka miesięcy temu, kiedy w
Comstock odkryto żyłę złota. Zostali sami starcy, choć Bóg świadkiem, że i tych jest niewielu; w tych
stronach mało komu udaje się dożyć starości.
Włóczędzy, pijacy, niedołęgi, nicponie. Ale nie narzekam. Reese City potrzebuje szeryfa do
utrzymywania spokoju mniej więcej tak, jak tutejszy cmentarz. - Pearce westchnął i uniósł dwa palce
na znak, że zamawia następną kolejkę. Wyciągnął nóż, rozciął nim kopertę, którą dostał od majora, i
wydobył plik listów gończych z kiepskimi podobiznami. Rozprostował je na porysowanym linoleum
przykrywającym szynkwas.
- Nie widać po tobie zachwytu - stwierdził O'Brien.
- Dziwisz się? Większość z nich zwiała do Meksyku dobre pół roku przed rozesłaniem tych listów.
Zresztą najczęściej dają nam zdjęcia i nie takie jak trzeba, i nie tych co trzeba.
Stacja w Reese City przedstawiała taki sam obraz nędzy i rozpaczy, jak bar hotelu „Imperial".
Upalne lata i mroźne górskie zimy dały się we znaki skleconym z desek ścianom i choć budynek nie
miał jeszcze czterech lat wyglądał, jak gdyby w każdej chwili miał się rozlecieć. Złota farba na tablicy
z nazwą miasteczka złuszczyła się i wyblakła tak dalece, że napis był w zasadzie nieczytelny.
Pułkownik Claremont odsunął skrawek płótna zastępujący drzwi, które już dawno rozstały się z
przerdzewiałymi zawiasami, i zawołał, lecz jego wołanie pozostało bez odpowiedzi. Gdyby lepiej
znał zwyczaje panujące w Reese City, nie zdziwiłoby go to ani trochę. Wiedziałby, że zawiadowca
stacji, jedyny pracownik kolei Union Pacific w miasteczku, o ile akurat nie je, nie śpi lub nie
odprawia sporadycznie kursujących pociągów - o przybyciu których uprzedzali go w porę życzliwi
telegrafiści z sąsiednich stacji - przesiaduje stale w hotelu „Imperial", gdzie trąbi whisky w takich
ilościach, jak gdyby go nic nie kosztowała, co zresztą było zgodne z prawdą. Łączyła go bowiem z
właścicielem hotelu milcząca przyjacielska umowa, polegająca na tym, źe chociaż wszystkie dostawy
trunków dla hotelu wysyłano koleją z Ogden, właściciel nie otrzymał rachunku za przewóz od blisko
trzech lat.
Claremont z gniewną miną odsunął zasłonę, wyszedł przed budynek i przebiegł wzrokiem cały
skład pociągu. Za lokomotywą z wysokim kominem i tendrem, na który załadowano porąbane
drewno, stało siedem wagonów pasażerskich, a na końcu hamulcowy. Wagony czwarty i piąty nie
były jednak przeznaczone dla ludzi, o czym dobitnie świadczyły łączące je z peronem dwa solidnie
podparte pomosty. U stóp pierwszego z nich krzepki, ciemnowłosy mężczyzna w koszuli i ze
wspaniałym wąsem pracowicie odfajkowywał kolejne pozycje zespisu, który trzymał w ręku.
Claremont szybko ruszył ku niemu. Uważał Bellewa za najlepszego sierżanta w całej kawalerii
Stanów Zjednoczonych, Bellew natomiast był zdania, że Claremont jest najwspanialszym dowódcą,
pod jakim służył. Obaj starannie ukrywali, co myślą o sobie nawzajem.
Pułkownik skinął sierżantowi głową, wszedł na pierwszy pomost i zajrzał do wagonu. Blisko
cztery piąte powierzchni zajmowały w nim boksy dla koni, a reszta wolnego miejsca przeznaczona
była na paszę i wodę. Wszystkie boksy były puste. Claremont zszedł na peron.
- No i gdzie podzialiście konie, Bellew? I żołnierzy? Szukaj wiatru w polu, co?
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • odszkodowanie.xlx.pl