Alfred Hitchcock - WĹ‚adca fortuny, Lubie czytac, Hitchcock Alfred
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
ALFRED HITCHCOCK
WŁADCA FORTUNY
NOWE PRZYGODY TRZECH DETEKTYWÓW
P
rzełożył: Aleksander Minkowski
1
ROZDZIAŁ 1
Wejście czarnoksiężnika
Sala kasyna w Las Vegas jarzyła się tysiącami świateł, których refleksy rozbłyskiwały na
złoceniach i chromach luksusowego wystroju, tonęły w aksamitach i pluszach. Harcom
fortuny musi towarzyszyć luksus.
Aksamitne kotary dzieliły olbrzymią salę na poszczególne salony: w pierwszym, dla
plebsu, przy „jednorękich bandytach”, czyli maszynach do gry, trudzili się niezamożni,
wrzucając żetony do zachłannych otworów i pociągając za dźwignie w nadziei, że tym razem
jockery ustawią się w jednym rządku i spłynie na nich dolarowy potok; w drugim panowie i
panie, ci bogatsi, zmagali się przy karcianych stolikach; w trzecim salonie królowała ruleta —
dżentelmeni w smokingach i damy w kosztownych kreacjach obstawiali pola i kolory,
wstrzymując oddech, gdy krupier puszczał w ruch koło. Gdzie wyląduje srebrzysta kulka? Na
czerwonym polu czy na czarnym? Na jakiej cyfrze? Do kogo los wyszczerzy zęby w hojnym
uśmiechu?
Bezszelestne klimatyzatory wysysały dym papierosów i cygar. Długonogie kelnerki w
mini roznosiły napoje. Atmosferę napięcia i wyczekiwania maskował gwar, żarciki, czasem
okrzyk radości lub gniewne przekleństwo. W tej sali można było stracić majątek. Albo
zdobyć. Częściej jednak spłukać się do ostatniego centa: eleganckie pokoje hotelu „Princess”,
w którym mieściło się kasyno, pamiętały niejeden samobójczy wystrzał, kończący życie
przegranego hazardzisty. Gracze nie myśleli o tym — duszę gracza do ostatniego momentu
przepełnia radosna nadzieja, niezachwiana jak skała i ślepa jak kret. Inaczej nie byłoby na
świecie hazardzistów.
W salonie rulety oczy wszystkich z przejęciem śledzą wirujące koło fortuny. Liczy się
tylko ono. Trzeba nie lada wydarzenia, aby uwaga obecnych powędrowała w innym kierunku.
2
Takim wydarzeniem było wejście na salę niewysokiego śniadego mężczyzny o ciemnych,
gładko zaczesanych do tyłu włosach i oczach smolistych, osadzonych głęboko pod
krzaczastymi brwiami. Miał na sobie czarny strój z jedwabiu, o kroju tutaj nieznanym, na szyi
srebrny łańcuch z amuletem w kształcie węża i jakąś inskrypcją. Sam wyglądał jak wąż:
wyprężony, giętki, o hipnotyzującym spojrzeniu przymglonych źrenic.
Pojawiał się w kasynie co drugi, niekiedy co trzeci wieczór. Działy się wówczas rzeczy
niepojęte.
— To on... — rozległy się szepty. — Znowu on...
— Di Morte... To niemożliwe, żeby znowu...
— Takie przypadki nie mogą się zdarzać...
— Dzisiaj tego nie powtórzy...
Di Morte podszedł do rulety i od tej chwili Aron Stock, detektyw hotelowy i szef ochrony
kasyna, nie spuszczał już z niego oczu. Był profesjonalistą i miał fenomenalną intuicję: jego
uwadze nie uszedłby najwymyślniejszy trik, najprzebieglejsza sztuczka. Przyłapał w tym
salonie paru oszustów najwyższej klasy, którym uchodziły przekręty w innych kasynach w
Las Vegas — ale nie w „Princess”. Sława Arona Stocka sprawiała, że od lat żaden szuler nie
śmiał przekroczyć tutejszego progu. Czyżby Di Morte rzucił mu wyzwanie?
Di Morte, jakby od niechcenia, postawił kilka sztonów na czerwony kolor i wygrał. Za
drugim razem przegrał, za trzecim też. Gracze czekali na kulminację. Tajemniczy mężczyzna
o demonicznym spojrzeniu zawsze zaczynał od drobnych sum, które częściej tracił, niż
pomnażał. Niezwykłość następowała później.
Czy dziś także?
I na kogo wypadnie dzisiaj?
Minęła już północ, gdy obok Di Morte pojawił się jego syn — chudziutki, blady chłopiec
o twarzy wiejskiego prostaczka. Zadarty nos, piegowata buzia, lniane kędziory.
Wszyscy zamarli.
Aron Stock też zamarł, wpił się wzrokiem w dziwną parę. Syn był odwrotnością ojca, nie
przypominał go w niczym. Cóż, zdarza się. Modre oczy w wianuszku bezbarwnych rzęs
patrzyły tępo przed siebie.
3
Di Morte z nie pasującą do niego czułością popatrzył na chłopca i pogłaskał go po
głowie.
— Komu chciałbyś zrobić przyjemność, Dymitrze? — zapytał cicho. — Rozejrzyj się,
synku.
Dymitr posłusznie obwiódł spojrzeniem ludzi zgromadzonych wokół rulety. Na
wszystkich twarzach pojawiły się uśmiechy — pochlebcze, proszące. Di Morte pochylił się
do syna. Aron Stock wytężył słuch, lecz nie usłyszał szeptu. Miał wrażenie, że chłopiec nie
poruszył nawet wargami.
Ale ojciec usłyszał. Powoli uniósł głowę. Jego oczy powędrowały od gracza do gracza, aż
zatrzymały się na niepozornym mężczyźnie o grubych rysach i czaszce łysej jak dynia.
— Jak pan się nazywa? — zapytał z obcym, chrapliwym akcentem.
Zaległa cisza. Łysy wytarł chusteczką czoło z nagła pokryte kropelkami potu.
— Aurelio — wymamrotał. — Aldo Aurelio...
— Niech pan postawi wszystko na dowolną liczbę — powiedział Di Morte. — Mój syn
życzy panu szczęścia, panie Aurelio.
Łysy wysypał na stół górę sztonów o najwyższych nominałach. Skąd miał aż tyle? To
kasyna nie obchodzi, pomyślał Aron Stock, tutaj lubi się gości z dużą forsą. Zaryzykuje?
Posłucha, zaryzykuje i... wygra? Jeżeli spośród kilkudziesięciu liczb wybierze tę właściwą,
jedyną, którą wskaże kulka — będzie to cud.
I katastrofa dla kasyna.
Takie cuda zdarzały się jednak przez ostatnie wieczory.
Di Morte nie podpowiedział mu, na jaką liczbę postawić, analizował błyskawicznie
hotelowy detektyw, więc byłby to cud podwójny, cud nad cudami, po prostu absurd...
Łysy, cały czerwony, ustawił pryzmę sztonów na szesnastce. Ruleta zawirowała. Di
Morte i jego syn stali bez ruchu, może metr od stolika. Gdyby któryś z nich drgnął, Aron
Stock by to dostrzegł. Nie poruszyli się, aż koło stanęło.
Srebrzysta kulka znieruchomiała na szesnastce.
4
Jeszcze przez chwilę powietrze pulsowało kamienną ciszą. Potem wypełniło je zbiorowe
westchnienie. Potem jęk. Potem eksplozja podnieconych głosów, okrzyków zdumienia,
zazdrości.
Gdy Aron Stock przyszedł do siebie po szoku, który w momentach nadprzyrodzonych nie
omija nawet zawodowych detektywów, Dymitra nie było już przy ojcu. Di Morte stał sam.
Twarz miał nie przeniknioną, na wargach niewyraźny półuśmiech.
— Gdzie chłopiec? — zapytał Aron Stock.
— Poszedł spać. Wpadł tylko, żeby dać mi buzi na dobranoc. I przynieść komuś
szczęście.
Aron Stock wyczuł w głosie Di Morte jadowitą ironię. Chciał zareplikować, warknąć, że
nie wierzy w cuda i że zdemaskuje oszustwo. Ugryzł się w język. To, co widział na własne
przenikliwe oczy, nie mogło być oszustwem.
No to czym? Jasnowidzeniem, telepatią? Takie rzeczy jeszcze się nie zdarzały w
kasynach. A niech to!
— Uprawia pan czary? — zapytał.
— Trochę czarnej magii, astrologia, okultyzm. Zresztą, wie pan o tym, jako zawodowy
detektyw, panie Stock.
Stocka zamurowało. Nikt z gości nie wiedział, kim jest. Nie miał prawa wiedzieć.
Bezbłędnie udawał kibica, obserwatora, niekiedy obstawiał kolor — to najmniejsze ryzyko —
drobnym służbowym sztonem. Rzeczywiście wiedział, że Di Morte zajmuje się magią,
wygadał się o tym ogrodnik z wynajmowanej przez niego rezydencji na przedmieściu Las
Vegas. Niewiele więcej potrafił Stockowi powiedzieć. Dodał, że w domu straszy.
W jaki sposób facet wpadł na to, że jest detektywem?
Łysy podbiegł do Di Morte, zaczął mu bełkotliwie dziękować, zaproponował udział w
wygranej:
— Sto tysięcy daję dla chłopaka! Błagam, weź pan!
— Wykluczone — odparł chłodno Di Morte. — Nie handlujemy szczęściem, panie
Aurelio. Niech pan dziękuje władcy fortuny.
5
[ Pobierz całość w formacie PDF ]