Alfred Hitchcock - Dolina smierci, Lubie czytac, Hitchcock Alfred
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
ALFRED HITCHCOCK
DOLINA ŚMIERCI
NOWE PRZYGODY TRZECH DETEKTYWÓW
Przełożyła: Mira Weber
ROZDZIAŁ 1
Podniebny lot
Późnym porankiem mała jednosilnikowa cessna leciała ponad bezkresnym zielonym
morzem sosen, porastających stoki Sierra Nevada w Kalifornii. Między górami rozcią-
gały się szmaragdowe doliny, granitowe szczyty lśniły w promieniach słońca.
Bob Andrews przyłożył do oczu lornetkę i wyglądał przez okienko w kokpicie.
Zajmował miejsce obok pilota, którym był jego ojciec.
— Coś idzie przez łąkę — oznajmił w pewnej chwili chłopiec. — Widzicie?
Pete Crenshaw trącił łokciem Jupitera Jonesa i puścił do niego oko. Dwaj przyjacie-
le siedzieli w fotelach dla pasażerów, tuż za panem Andrewsem i Bobem. Posługując się
na zmianę jedną lornetką, także wyglądali przez okienka i podziwiali z wysokości ko-
lejne górskie wierzchołki.
— Słuchaj, to jakaś dziewczyna — powiedział z poważną miną Pete, zwracając się do
Boba. — Niezła sztuka. Chyba zaraz pomacha ci ręką.
— A potem poprosi o numer telefonu. — Jupiter uśmiechnął się szeroko.
— I będzie się martwić, czy masz dziś wolny wieczór — dodał Pete.
— Czy w Diamond Lake są jakieś kina, panie Andrews? — spytał Jupe z miną niewi-
niątka. — Bob raczej będzie zajęty. Ja i Pete musimy coś ze sobą zrobić.
Pan Andrews zachichotał.
Boh opuścił lornetkę.
— To była puma, jeśli chcecie wiedzieć. — Odwrócił się i spojrzał na przyjaciół. Był
przystojnym chłopcem; miał zmierzwioną blond czuprynę, ciemnoniebieskie oczy i po-
wabny uśmiech. Gdziekolwiek się pojawił, jak spod ziemi wyrastały wokół niego dziew-
częta i nie odstępowały go na krok. — Śmiejcie się z samych siebie. Ja nie należą do tych,
którzy muszą prosić panienkę o zgodę na wyjazd.
— Kto musi? — odparł niedbale Pete. Wolał zapomnieć, że w Rocky Beach tłumaczył
się gęsto swojej dziewczynie, Kelly Madigan.
2
— A kiedy już umawiam się z któraś — tym razem Bob skierował swoje słowa do
Jupe’a — nie zanudzam jej na śmierć szczegółowymi opisami struktury atomu.
— Mówiła, że chce poznać wszystko od podstaw — gorączkowo odparł Jupe. Uniósł
podwójny podbródek i z wyzwaniem w oczach spojrzał na Boba.
Pan Andrews ryknął śmiechem. Policzki Jupe’a pokryły się rumieńcem. Dopiero
w tym momencie zrozumiał, co naprawdę dziewczyna miała na myśli. Zaczął recho-
tać głośno wraz z przyjaciółmi, chociaż w jego głosie brzmiało lekkie zakłopotanie.
Odznaczał się niewątpliwie dużą inteligencją, jednakże dziewczyny wciąż stanowiły dla
niego zagadkę.
Ostrożnie wstał z fotela. Wyglądem nie przypominał w niczym gwiazdy rocka. Miał
okrągłą twarz, proste czarne włosy, dla zamaskowania tuszy nosił obszerną koszulę le-
gii cudzoziemskiej. Wierzył, że pewnego dnia ścisła dieta, której przestrzegał, przynie-
sie rezultaty. Na razie lubił mówić o sobie, że jest krzepki. Brzmiało to o wiele lepiej niż
„tłusty”.
Kabina cessny była dość niska. Jupe pochylił się i przesunął w stronę ogona samolo-
tu, gdzie leżały wymieszane bezładnie różne pomocnicze przyrządy i narzędzia.
— Co robisz, Jupe? — spytał Pete.
— Szukam dodatkowej lornetki — odparł Pierwszy Detektyw. — Chcę znaleźć od-
powiednią dziewczynę, która zna już teorię względności.
W niewielkiej kabinie po raz kolejny rozległ się serdeczny śmiech i tym razem Jupe
śmiał się najgłośniej ze wszystkich. Letni weekend dobrze się zaczynał. Słońce świeciło
jasno, na błękitnym niebie nie było śladu chmur. Chłopcy mieli przed sobą jeden, dwa
lub nawet trzy dni beztroskiego pobytu w jednym z najbardziej eleganckich górskich
kurortów w Kalifornii. Wszystko zależało od tego, ile czasu zajmie panu Andrewsowi
zdobycie materiałów do nowego reportażu. Teraz unosili się w przestworzach, a wszyst-
kie codzienne sprawy zostały daleko, w Rocky Beach. Nic nie mogło im przeszkodzić
w korzystaniu z uciech tego świata. Chlubą Diamond Lake było mistrzowskie pole gol-
fowe i basen o olimpijskich rozmiarach. Znajdowały się tam również wspaniałe kor-
ty tenisowe, sauny, stajnie pełne koni, znakomicie przygotowane pola namiotowe. Nie
brakowało nawet pasa startowego. Do kurortu przylatywały regularnie prywatnymi sa-
molotami różne znakomitości i bogaci szefowie resortów. Diamond Lake także dla nich
stanowiło doskonałą ucieczkę od codziennych trosk.
Jupe hałaśliwie przetrząsał leżące w tyle samolotu torby z narzędziami.
— Może dzięki lornetce wypatrzę informatora pana Andrewsa — zażartował. — Jak
on się nazywał?
— Tego wam nie mówiłem — zastrzegł się natychmiast ojciec Boba.
— Wydało się! Pański informator jest mężczyzną! — zawołał Jupe. — Powiedziałem:
„on”, a pan nie zaprzeczył. Mamy pierwszy ślad, chłopaki!
3
— Bzdura — odparł pan Andrews, ale się uśmiechnął. Jupe miał rację.
— No mów, tato — ponaglił ojca Bob. — Kim on jest? Nikomu nie zdradzimy.
— Przykro mi, ale to tajemnica. — Pan Andrews potrząsnął głową.
Ojciec Boba był szczupłym, dobrotliwym człowiekiem. Miał trochę ponad metr
osiemdziesiąt wzrostu. Ciągle był nieco wyższy niż jego syn, ale już wkrótce Bob miał
szansę go prześcignąć. Nosił ciemne okulary, czapeczkę z emblematem baseballowej
drużyny z Los Angeles i granatową wiatrówkę. Z górnej kieszeni tej wiatrówki wysta-
wało z pół tuzina długopisów.
— O czym pan będzie pisał? — zapytał Pete. — O jakimś wyczynowcu, trenującym
na dużych wysokościach w Diamond Lake? — Pete, urodzony sportowiec, interesował
się ćwiczeniami izycznymi o wiele bardziej niż jego przyjaciele. Był wysokim, dobrze
umięśnionym młodym człowiekiem; dzięki jego sile Trzej Detektywi nie raz wydosta-
wali się z trudnych sytuacji. — Już wiem! O bokserze! W następnym miesiącu zaczyna-
ją się stanowe mistrzostwa w boksie.
— Nic ze mnie nie wyciągniecie. Reporter musi chronić swoich informatorów
— przypomniał chłopcom pan Andrews.
— Wiemy, wiemy — westchnął Bob. — Bo tylko dzięki ich pomocy często jest w sta-
nie poznać całą historię — powtórzył słyszane milion razy słowa.
— A jeśli reporter ujawni źródła informacji, natychmiast wyschną! — Pete zakoń-
czył znajomy refren.
— Rozumiemy, jak ważne jest dochowanie sekretu — zapewnił pana Andrewsa Jupe
— i może pan na nas polegać. Nie piśniemy nikomu ani słowa.
— Pewnie! — Pan Andrews uśmiechnął się szeroko. — Nie można powiedzieć tego,
czego się nie wie!
Trzej chłopcy jęknęli. Pan Andrews miał nieugięty charakter. Nic dziwnego, że był
jednym z najlepszych reporterów głównego dziennika wychodzącego w Los Angeles.
W żaden sposób nie dało się go skłonić, by zdradził choćby najmniejszy szczegół spra-
wy, nad którą pracował.
Dzień wcześniej Bob podsłuchał, jak ojciec ustalał z kimś, że skorzysta z jednego
z małych samolotów należących do wydawnictwa, by polecieć do Diamond Lake z ja-
kąś specjalną misją. Chłopiec zorientował się, że sprawa została nagrana, ale umknęło
jego uwagi przez kogo i o co dokładnie chodziło.
— Jak w ogóle cię przekonałem, byś pozwolił nam z tobą polecieć? — dziwił się
Bob.
— Zadziałał twój nieodparty czar — odparł pan Andrews. — Ten sam, którym znie-
walasz wszystkie dziewczyny. — Posłał synowi spojrzenie pełne podziwu, po czym
dodał srogim tonem: — I szczera obietnica, że będziecie pilnować własnego nosa.
Przypominam, że to nie jest sprawa dla Trzech Detektywów.
4
Chłopcy pamiętali o tym. Od lat prowadzili własną półprofesjonalną agencję de-
tektywistyczną — półprofesjonalną dlatego, że byli niepełnoletni, pracowali bez stano-
wych licencji i nie mieli prawa pobierać opłat za wykonane zadania, jednakże nigdy nie
mogli się oprzeć pokusie rozwikłania tajemniczej zagadki. Niedawno skończyli po sie-
demnaście lat, a zdążyli już rozwiązać wiele zawiłych spraw, wyjaśnić sporo dziwnych
zdarzeń i nawet oddać w ręce sprawiedliwości paru złodziei i kanciarzy.
— Niech pan się nie martwi, jesteśmy na wakacjach — uspokoił pana Andrewsa
Pete.
— Dwa razy „o” — zgodził się z kolegą Jupe. — Odpoczynek i odprężenie.
— Odpoczynek i odnowa — poprawił Pete.
— Oraz kobiety — zażartował Bob. Odwrócił się do przyjaciół i wyszczerzył zęby.
Jupe cisnął piłką, która z głośnym plaśnięciem odbiła się od twarzy Boba.
Pete chwycił Boba za ramiona i przycisnął do fotela. Chłopiec zaczął się szamotać.
— Nie po to zrezygnowałem z trzech dniówek, żeby mnie tak traktowano! — zdołał
w końcu wykrztusić.
Chcąc wybrać się na tę wycieczkę, wziął wolne dni w agencji wyszukującej nowe
talenty rockowe, w której pracował. Pete nie dokończył naprawy starego studebake-
ra. Zamierzał go odsprzedać Tayowi Casseyowi, znakomitemu mechanikowi samocho-
dowemu, kuzynowi Jupitera. Jupiter natomiast musiał wydrukować w dwóch kopiach
kompletny wykaz przedmiotów, znajdujących się na terenie składu złomu Jonesów, ro-
dzinnego interesu, który prowadzili krewni Jupe’a, ciotka Matylda i wuj Tytus. Jupiter
zapisał w pamięci komputera dane dotyczące stanu inwentarza składu, lecz ilekroć wu-
jek lub ciotka chcieli z nich skorzystać i sami próbowali je wydobyć, zawsze niechcący
kasowali założone pliki.
Wszyscy trzej chłopcy pracowali latem i zdołali oszczędzić trochę pieniędzy, dzięki
czemu mogli sobie teraz pozwolić na wyprawę do kurortu. Stać ich było na opłacanie
skromnych posiłków, jak również noclegów, bowiem pan Andrews zgodził się, żeby do
jego pokoju wstawiono dodatkowe składane łóżka. Z hotelowego basenu można było
korzystać za darmo, a przyjaciele mieli nadzieję, że znajdą w Diamond Lake także inne
rozrywki dostępne dla ich kieszeni.
— Chłopaki, warto na to popatrzeć — odezwał się pan Andrews. — Widzicie tę do-
linę?
Bob przykleił do oczu lornetkę, po czym podał ją Pete’owi. Obaj chłopcy wyciągnęli
się w stronę okna, by razem podziwiać widok.
— Mogę zejść niżej, byście przyjrzeli się z bliska — oznajmił pan Andrews.
— Jesteśmy już niemal w Diamond Lake.
Samolot zanurkował, silnik warkotał rytmicznie.
5
[ Pobierz całość w formacie PDF ]