Alfred Hitchcock - Brudny interes, Lubie czytac, Hitchcock Alfred
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
ALFRED HITCHCOCK
BRUDNY INTERES
NOWE PRZYGODY TRZECH DETEKTYWÓW
Przełożył: Aleksander Minkowski
ROZDZIAŁ 1
Triumfalny powrót bankruta
Sala konferencyjna w biurowcu “PEN Co” w Beverly Hills była nabita po brzegi re-
porterami. Spodziewano się sensacji. Czy prezes irmy, Ralf Scott, ogłosi upadłość?
Może chce publicznie oddać się w ręce policji? Kogoś oskarżyć o swoje bankructwo?
Trzej Detektywi stali pod ścianą w pobliżu wejścia na salę. Fotele przeznaczono dla
dziennikarzy zaproszonych na konferencję prasową, ale wstęp był wolny. Pan Andrews,
ojciec Boba, siedział w pierwszym rzędzie: jako reporterowi “Los Angeles Sun” przysłu-
giwało mu na spotkaniach z prasą jedno z eksponowanych miejsc. Na głowie miał swo-
ją nieodłączną baseballową czapeczkę, na kolanach notatnik i dyktafon.
— Może by tak wyskoczyć na hamburgera? — zaproponował Jupiter Jones. — Zdą-
żymy wrócić przed końcem. Nie pasjonują mnie bajeczki bankrutów.
— A twoja dieta? — zapytał Pete Crenshaw, prawa ręka szefa trzyosobowej spółki
detektywistycznej.
— Mam dobę przerwy między dietami — mruknął szef, dotykając podwójnego pod-
bródka. — Ostatnio zrzuciłem parę kilo.
— Sprytnie to ukrywasz — uśmiechnął się Pete.
Jupe udał, że nie dosłyszał. Miał wściekłą chęć na soczystego hamburgera z keczu-
pem. Na podwójnego, ściśle mówiąc.
— Lepiej zostańmy — powiedział Bob Andrews. — Według ojca zanosi się na bom-
bę.
Była punkt dziesiąta, gdy na podium wszedł sprężystym krokiem prezes Ralf Scott.
Rudawy, drobny, w nienagannie skrojonym kremowym garniturze, z płaską twarzą ja-
śniejącą zadowoleniem. Tuż za nim stanęło dwoje: miedzianowłosa dziewczyna o sen-
nych, jakby nieobecnych oczach i bardzo śniady mężczyzna w arabskiej chuście na gło-
wie, ale ubrany po europejsku, z wysmakowaną elegancją.
— Zaprosiłem państwa, aby rozwiać bałamutne plotki o bankructwie “PEN Co”
— zaczął Ralf Scott i ogarnął nabitą salę ciepłym, trochę naiwnym i dobrotliwym spoj-
2
rzeniem. — Krążyły już pogłoski o moim aresztowaniu, przepowiadano, że popełnię sa-
mobójstwo. To prawda, że “PEN Co” popadła w długi i utraciła płynność inansową, ale
ja nie przestawałem wierzyć, że poradzimy sobie. I oto stało się! — Wyjął z kieszeni do-
kument, zademonstrował dziennikarzom:
— Ten kontrakt opiewa na miliony dolarów. Wkrótce będą następne. Moja irma
przekroczyła próg niewyobrażalnego sukcesu. A wszystko dzięki temu gadżetowi, opa-
tentowanemu przez “PEN Co”.
Prezes Scott znowu sięgnął do kieszeni i uniósł wysoko nad głową gruby koloro-
wy długopis. Pozwolił zebranym zdziwić się, potem zbliżył długopis do mikrofonu: za-
brzmiała skoczna melodia “Jingle bells”.
— Nasze grające długopisy podbiły serca wszystkich państw arabskich — zakomu-
nikował triumfalnie. — Są upragnionym gadżetem na całym Bliskim i Środkowym
Wschodzie. Potwierdziły to badania rynków. Kraje islamskie ogarnia długopisowe sza-
leństwo, a moja irma mu sprosta. Pojutrze odpływa do Bahtiaru kolejna wielka par-
tia grających długopisów. — Wyciągnął ramię w kierunku stojącego obok mężczyzny
w arabskiej chuście. — Przedstawiam państwu księcia Ahmeda ibn Rahmana z Bah-
tiaru, prezesa “B.M.C. Inc.”, naszego partnera w tamtej części świata, ambasadora grają-
cych długopisów.
Książę Ahmed skłonił się lekko i coś powiedział po arabsku. Na podium wskoczył
sekretarz księcia, łysy olbrzym z sumiastym czarnym wąsem i przetłumaczył do mikro-
fonu:
— Moi rodacy dziękują Ameryce za to cudowne śpiewające pióro.
Prezes Scott poinformował dziennikarzy, że książę Ahmed jest znanym dobroczyń-
cą, założycielem fundacji “Szczęście Dzieciom”, i że zamierza zbudować Centrum Dzie-
ci Świata na przedmieściach Los Angeles, a “PEN Co” rozważa możliwość oiarowania
fundacji terenów pod tę budowę. Za chwilę córka prezesa, Lily — tu wskazał na rudo-
włosą dziewczynę o sennych nieobecnych oczach — podpisze z przedstawicielem zna-
nej agencji nieruchomości umowę potwierdzającą kupno tych terenów.
Na podium wszedł przedstawiciel z plikiem dokumentów gotowych do podpisania
i zbliżył się do Lily Scott.
Jupe trącił łokciem Boba.
— Spójrz na księcia... Coś tu jest nie tak.
Książę miał zmarszczone brwi. Pochylił się do swego sekretarza stojącego przy po-
dium i coś mruknął. Łysy olbrzym wspiął się na podwyższenie.
— O ile mojemu szefowi wiadomo, dziś miały być podpisane dwa dokumenty. Umo-
wa potwierdzająca kupno i akt przekazania terenów fundacji “Szczęście Dzieciom”.
— Oczywiście — przytaknął prezes Scott. — Akt darowizny moja córka podpisze
na osobnej uroczystości, z udziałem władz Los Angeles. “PEN Co” zamierza wydać z tej
okazji bankiet. Liczymy na obecność państwa — zwrócił się do dziennikarzy.
3
— Coś tu jest nie tak — powtórzył szeptem Jupe, przypatrując się twarzy wąsatego
olbrzyma, skamieniałej w gniewnym grymasie, i zaciśniętym wargom księcia Ahmeda.
Lily Scott apatycznie podeszła do stolika i we wskazanym przez ojca miejscu podpi-
sała dokument grającym długopisem. Zadźwięczały dzwoneczki “Jingle bells”. Błysnę-
ły lesze. Scott coś szepnął córce. Zwróciła się twarzą do reporterów i uśmiechnęła się
jak lalka.
Dziewczęta w kolorowych minispódniczkach ruszyły przez salę z koszyczkami peł-
nymi grających długopisów, rozdając je obecnym. Długonoga brunetka podeszła do
Boba — właśnie do Boba, do jego czarującego uśmiechu, uwodzicielskiego spojrzenia
a la Redford — i zachęciła do wzięcia pióra. Jupe go ubiegł, wziął dwa. Pete zadowolił
się jednym.
— Spójrz na nią — długonoga ruchem głowy wskazała na Lily Scott. — Ale podob-
na, co?
— Do kogo? — nie zrozumiał Bob.
— No, do tej.
Bob nadal nie rozumiał, Jupe trochę tak: miał fotograiczną pamięć, gdzieś widział
ostatnio prawie identyczną twarz. Ale gdzie?
Reporterzy ruszyli do szturmu, zasypując Scotta pytaniami. Chcieli dociec, jak do-
chodzi do cudu z przemianą bankructwa w sukces. Trzej Detektywi wymknęli się z sa-
li. Przy hamburgerach w “McDonald’sie” zgodzili się z Jupiterem, że coś tu jest nie tak.
Książę i jego łysy sekretarz też opuścili konferencję prasową, najwyraźniej wściekli. Pre-
zes Scott nie próbował ich zatrzymać. Stali teraz przed biurowcem “PEN Co”, rozma-
wiając o czymś — chłopcy obserwowali ich przez szybę restauracji położonej naprze-
ciw. Po chwili podjechała czarna limuzyna z arabską rejestracją, książę wsiadł do środ-
ka, a sekretarz zawrócił do budynku.
— Chętnie posłuchałbym, jak rozmawia w cztery oczy ze Scottem — powiedział
Jupe, dojadając hamburgera.
— Użyj moich uszu — zaproponował Bob Andrews. — Może posłuchasz.
Konferencja prasowa dobiegała końca. Bob wjechał windą na najwyższe piętro, gdzie
mieścił się gabinet prezesa. Na końcu korytarza wyłożonego grubym turkusowym dy-
wanem zobaczył plecy łysego: stał przy oknie i najwyraźniej czekał na Scotta.
Bob zjechał piętro niżej i stąpając na palcach wspiął się po schodach na górę. Ol-
brzym go nie zauważył. W sekretariacie nie było nikogo, sekretarka towarzyszyła sze-
fowi na konferencji. Bob rozejrzał się po gabinecie prezesa: elegancja, rattanowe me-
ble, panoramiczne okno z widokiem na Bulwar Zachodzącego Słońca i ciemnozielone
wzgórza Beverly Hills. Dojrzał boczne drzwi. Za nimi znajdowała się marmurowa ła-
zienka ze złoceniami i toaleta, też z różowego marmuru, z pozłacanym sedesem. Bob
ukrył się w toalecie, drzwi pozostawił nie domknięte.
4
Nie musiał długo czekać. Usłyszał głosy, potem przez szparę w drzwiach dostrzegł
Ralfa Scotta i łysego z wąsami. Scott zamknął drzwi do sekretariatu.
— Czym mogę służyć, panie Ramirez? — zapytał.
— Miało być inaczej — powiedział olbrzym. — Książę jest zawiedziony. Nie rozumie
roli pańskiej córki.
— Młoda dama pasuje do fundacji dobroczynnej bardziej niż ja.
— Księciu nie pasuje opóźnienie z aktem darowizny gruntów. Co to za sztuczka,
Scott?
— Moja Lily nie umie się spieszyć. Jest z natury powolna i trochę kapryśna, ale to do-
bre dziecko.
— Jak mam rozumieć “trochę kapryśna”? — zapytał chrapliwie Ramirez.
— Liczę, że nie zmieni jednak zdania i podaruje księciu Ahmedowi obiecane tereny.
Choć bardzo jej się podobają te pomarańczowe ogrody nad rzeką.
Cisza trwała dobre pół minuty. Potem rozległ się niski, podszyty pogróżką głos ol-
brzyma:
— Mamy dar perswazji. Szybko przekonamy was oboje.
— Mnie nie trzeba przekonywać — zapewnił Scott. — Ale Lily bywa czasami nie-
przewidywalna. Jeśli coś jej strzeli do głowy...
— Potraimy zadbać, żeby nie strzeliło — powiedział z naciskiem Ramirez. — Miej-
cie się na baczności. Fracht wypłynie zgodnie z planem, co do minuty. A tereny mają
być nasze. Chce pan żyć?
Bob zobaczył przez szparę, jak olbrzym odwraca się i opuszcza pokój. Scott siadł za
biurkiem, ukrył twarz w dłoniach. Chude ramiona drżały mu pod kremowym jedwa-
biem marynarki. Jak długo będzie tak siedział? Trzeba się stąd wydostać.
Bob rozejrzał się po toalecie. Na zewnątrz pod okienkiem biegł szeroki gzyms w kie-
runku okna na korytarzu, które było otwarte. Bob nie przepadał za wysokościową wspi-
naczką, ale uznał, że nie ma wyboru. Wysunął przez okienko najpierw nogi, potem
ostrożnie przecisnął tułów, ramiona. Przywarł płasko do granitowej płyty elewacyjnej
i nie patrząc w dół zaczął kroczek po kroczku przesuwać się wzdłuż gzymsu.
Nagle zakręciło mu się w głowie. Gzyms zaczął uciekać spod stóp. Dwadzieścia pię-
ter przestrzeni zamieniło się w ssawę jak dysza odrzutowca...
Opanował przerażenie. Wyobraził sobie, że stoi na kładce pół metra nad ziemią,
a tam jakieś kwiatki, strumyk. Pomogło. Ale na korytarzu, gdy stanął już mocno na pu-
chatym dywanie, stwierdził, że cały jest mokry od potu.
W przyczepie kempingowej, na skraju składowiska staroci, rodzinnego biznesu wu-
jostwa Jupitera Jonesa, panował łagodny półmrok. Jupe i Pete słuchali w skupieniu rela-
cji Boba. Końcówkę z gzymsem darował im: kto lubi przyznawać się do słabości, do ba-
nalnego strachu, który pasuje do detektywa jak wół do karety?
5
[ Pobierz całość w formacie PDF ]